Quantcast
Channel: Czasami kosmetycznie
Viewing all 404 articles
Browse latest View live

Mąka, oleje i cukier, czyli przepis na peeling. Sylveco Odżywcza pomadka z peelingiem

$
0
0
Wielokrotnie wspominałam, że uwielbiam kosmetyki do ust. Choć wargi nie są moim atutem (bo takich nie posiadam), lubię się na nich bawić. Kosmetyki do ust to jedna z najbardziej lubianych przeze mnie grup produktów. Gdy rozpoczynałam przygodę z marką Sylveco, to właśnie na tego typu kosmetyki zwróciłam uwagę w pierwszej chwili. Do domu przyniosłam jeden z nowszych wyrobów - odżywczą pomadkę z peelingiem.

Plastic is fantastic - aż zakuła mnie w oczy jakość tego surowca, gdy wyłowiłam opakowanie z kartonika. Koszmarny, taki bylejaki plastik rodem z opakowań bazarowych szminek ochronnych za 2 zł. Mechanizm wysuwający też pozostawia wiele do życzenia, często się zacina. Bardzo dobrze, Sylveco, jedynka!

Ucieszyło mnie to, że sztyft jest dość długi. Niestety, mieszanka olei i cukru dość szybko się zużywa. Kosmetyk niesamowicie łatwo się topi, a żeby wykonać peeling, trzeba trochę chwilę pojeździć. Właściwie po 2 tygodniach jest już po ptakach.


Producent nazwał ten produkt odżywczą pomadką z peelingiem, co moim zdaniem jest w pewnym sensie mylące. Z pewnością nie jest to kosmetyk, który możemy ze sobą nosić w torebce i aplikować, gdy tylko przyjdzie nam na to ochota. Raz, z tego względu, że brązowe wałki wychodzą poza kontury ust, a dwa, że na wargach zostają cukrowe drobinki. To bardziej peeling niż pielęgnacyjna pomadka. Sylveco przyjemnie ściera martwy naskórek, ale niestety dłuższy masaż jest zgubny dla wydajności. Zawsze można zaaplikować trochę na usta i do boju wysłać palce - wydaje mi się, że jednak nie taki sposób zastosowania przyświecał twórcom tego kosmetyku. Działanie peelingujące jest trochę słabsze niż peelingu z Pat&Rub. Za to Sylveco zostawia na ustach przyjemną olejową warstwę, która całkiem nieźle odżywia usta (choć balsam Nuxe działał lepiej w tym zakresie).

Rozczarował mnie trochę zapach. Czytałam o tym, że pomadka ma aromat migdałowy, dlatego zdziwiłam się, gdy do mojego nosa dotarły nuty ciasta z mąki pszennej pełnoziarnistej. Kosmetyk bardzo przyjemnie smakuje, to po prostu 100% cukru w cukrze, jest słodko.

Peeling z Sylveco nie jest złym produktem, niemniej nie jest to rzecz doskonała. Uważam, że znacznie lepiej jest kupić peeling z Pat&Rub - jest drogi, ale w czasie potrzebnym do jego zużycia,wykończy się z 50 takich pomadek, więc w gruncie rzeczy z Syleco będzie to droższa impreza.

Skład: Glycine Soja Oil, Cera Alba, Sucrose, Lanolin, Oenothera Biennis Oil, Copernicia Cerifera (Carnauba) Wax, Theobroma Cacao Seed Butter, Butyrospermum Parkii Seed Butter, Betulin, Prunus Amygdalus Amara Oil.

Cena: ok. 10 zł
Dostępność: sklepy zielarskie (Wrocław - Lawenda na Krupniczej, Helfy)
Ocena: 3,5/5

Oczekiwania kontra rzeczywistość. Ziaja Liście Manuka Pasta do głębokiego oczyszczania twarzy przeciw zaskórnikom

$
0
0
Produkty z serii Liście Manuka od kilku miesięcy ciągle są na świeczniku. Wprowadzenie tej gamy wzbudziło spore poruszenie wśród osób z syfiącą się cerą. Ziaja trafiła w 10, wiele osób ma przeboje ze skórą twarzy - prawdziwe albo urojone. 

Gdy trafiłam na zapowiedzi kosmetyków z tej serii, od razu w oko wpadła mi bohaterka dzisiejszej notki. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że pasta będzie preparatem punktowym na niedoskonałości. Jakież było moje zaskoczenie, gdy gęsta maź okazała się... czymś peelingopodobnym!

Opakowanie pasty pozbawione jest wszelkich ozdobników, dlatego właściwie nie powinnam się nad nim dłużej zatrzymywać. Nie mogę jednak przemilczeć klapki, którą ciężko się domyka, a gdy kosmetyk zatka dozownik, to nie można jej w ogóle zamknąć. Za krótki ten bolec.

Kosmetyk, jak już wspominałam, jest dość gęsty. Konsystencją przypomina trochę pastę do zębów, z tym że, w przeciwieństwie do niej, ma w sobie wyraźnie szorujące drobinki. Choć jest to peeling gruboziarnisty i wydawać by się mogło, że dość ostry, to jednak nie zapewnia "mocnych wrażeń". Ziaja chyba smalcem stoi, bo baza pasty jest też tłusta, przez co drobiny tracą swoją siłę. A że jest ich niewiele, to trzeba się trochę namachać, żeby dokładnie dopieścić całą twarz. W roli peelingu nie sprawdza się najlepiej. Nie warto obsadzać go także w roli żelu do mycia twarzy, bo nie zmywa zanieczyszczeń. Jedna z was wskazała, że pasty powinno używać się codziennie, już po umyciu twarzy. Niestety i w tym przypadku nie wpłynęła znacząco na ilość czarnych kropek - kolonia na nosie w dalszym ciągu miała się nieźle.

Pasty nie ratuje nawet zapach. Ni to kostka do WC, ni to pasta do zębów. Zdecydowanie bardziej w tym obszarze wolę peelingi morelowe porównywalne działaniem (np. morelowy głaskacz z Yves Rocher).

Ni to peeling, ni to żel, ni to coś ekstra po oczyszczeniu skóry... Bez fajnerwerków,  efektów nie zauważyłam, raczej do tego już nie powrócę. 

Skład: Aqua, Hydrated Silica, Glycerin, Polyethylene, Sodium Laureth Sulfate, Titanium Dioxide, Cellulose Gum, Panthenol, Illite, Propylene Glycol, Leptospermum Scoparium Leaf Extract, Hydroxyethyl Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Diazolidinyl Urea, Methylparaben, Propylparaben, Parfum, Benzyl Salicylate, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool.

Cena: ok. 10 zł/75 ml
Dostępność: sklepy firmowe Ziaja dla Ciebie, Hebe, Natura, Rossmann
Ocena: 2,5/5

Mocna pozycja. Ava Eco Linea Rewitalizujący krem pod oczy

$
0
0
Dobry krem pod oczy nie jest zły. Szczególnie, gdy lat przybywa. Nie wiem, jak to było w waszym przypadku, ale u mnie zmiany na twarzy zaczęły się od okolic oczu. Wcześniej nie potrzebowały one większej uwagi, wystarczał im żel Flosleku i były zupełnie szczęśliwy. Jednakże od jakiegoś czasu zaobserwowałam, że skóra pod oczami stała się kapryśna i żąda większego zainteresowania. Lubuję się teraz w kremach pod oczy i chętnie próbuję coraz to nowe. Do tej pory najbardziej polubiłam lekki AA Wrażliwa Natura 20+, AA Eco Dzika Róża i produkt nieco większego kalibru - Eucerin Q10 Active. Jak między nimi wypada Ava? Cenowo jest mniej więcej w połowie drogi między AA 20+ a Eucerinem. A działanie? O tym za chwilę.

Marka Ava nie należy do firm szczególnie popularnych. Jej produkty nie wypadają z każdej półki, niektóre linie są naprawdę trudne do zdobycia. Ava, jak chyba każda polska marka tworząca kosmetyki pielęgnacyjne, przeszła fascynację trendem eko i wyprodukowała linię Eco Linea, której składnikiem jest ten właśnie krem.

Zanim zacznę się rozpisywać o efektach, trzeba dobrać się do kosmetyku od zewnątrz. Muszę przyznać, że początkowo byłam zachwycona opakowaniem. Stali czytelnicy wiedzą o mojej niezdrowej fascynacji pompkami i opakowaniami z klapką. Przezroczysta szklana (uwaga ciapy!) butelka z dozownikiem wydawała mi się prawie ideałem. Do czasu. Po zużyciu mniej więcej 2/3 opakowania pompka przestała wydobywać produkt. Okazało się, że rurka jest trochę przykrótka i nie jest w stanie wybrać tej 1/3 kosmetyku. Co gorsza, trzeba się trochę nagłowić nad wydostaniem tej resztki - od razu uprzedzam, palec się raczej tam nie zmieści. Angel podrzuciła patent z przełożeniem opakowania do słoiczka. Z uwagi na konsystencję kremu, nie chciało mi się czekać aż jaśnie pan spłynie, więc wygrzebywałam go patyczkiem kosmetycznym. Trochę szkoda, że producent nie pomyślał o trochę dłuższym "kijku".

Formuła kremu nie należy do najlżejszych, ale też nie jest przytłaczająca. Przyjemna kremowa konsystencja, dużo bardziej bogata niż np. AA 20+ czy kremu Dermedic Hydrain3 Hialuro. Jest trochę mniej tłusty niż Eucerin. Rozprowadza się bez problemu, nie zostawia smug. Nie obciąża skóry, nie roluje się pod makijażem. 

Jeszcze przed daniem głównym mała przystawka: zapach. Moim zdaniem krem Ava ma dość neutralny, choć ziołowy zapach. Na szczęście nie jest on na tyle intensywny, żeby wyciskał łzy. Nie rani też nosa.

Trochę ociągałam się z recenzją działania, ponieważ do końca nie byłam pewna, co o nim sądzić. Niby niezły, ale bez efektu wow... No taki jakiś. Dopiero przygoda z kremem Dermedic sprawiła, że bardziej cenię Avę. Krem Eco Linea świetnie nawilża okolice pod oczami. Bardzo przyjemnie wygładza skórę. Podczas jego stosowania linie pod oczami faktycznie wydawały się mniej widoczne. Nie podziałał na cienie (nie mam problemu z obrzękami, więc się nie wypowiem). 

Działanie jest jak najbardziej satysfakcjonujące, choć zabrakło "tego czegoś", co sprawiłoby, że piałabym z zachwytu. Niemniej, muszę przyznać, że jestem zadowolona i nie wykluczam kolejnego opakowania. Tylko poczekam na promocję, bo cena nie jest zbyt przyjazna.

Skład: Aqua, Lavandula Angustifolia Flower Water, Phytosqualan, Olea Europaea Fruit Oil (and) Olea Europaea Oil Unsaponifables (and) Hydrogenated Vegetabe Oil (and) Glyceryl Stearate (and) Glycine Soja Sterols (and) Beta-sitosterol (and) Tocopherol, Cetearyl Olivate, Sorbitan Olivate, Olive Oil Eco, Zea Mays Starch, Cetearyl Alcohol, Glycerin, Althea Officinalis Root Extract, Camellia Sinesis Leaf Extract, Chaomilla Recutita Flower Extract, Sodium Dehydroacetate, Xanthan Gum, Zingber Officinalis Root Extract, Lavandula Officinalis, Cymbopogon Schoenanthus, Dehydroacetic acid, Benzyl Alcohol, Potassium Sorbate, Soidum Benzoate.

Cena: ok. 38-42 zł/15 ml
Dostępność: wybrane drogerie Rossmann (we Wrocławiu np. Factory, Galeria Dominikańska, Renoma, Arkady Wrocławskie), Jasmin, merlin.pl
Ocena: 4/5

Prezenty na ostatnią chwilę? Edycje świąteczne w Yves Rocher

$
0
0
Coraz bliżej Święta, coraz bliżej Święta... Choć przez nieodpowiednią pogodę (dawać śnieg!!!), część z nas nie czuje jeszcze tego klimatu, to kalendarz (i zatrzęsienie vlogmasów i blogmasów)  podpowiada, że maraton w kuchni i mistrzostwa świata w zjadaniu smakołyków na kanapie zbliżają się wielkimi krokami. W wielu domach święta to jedna z niewielu okazji w roku, żeby spokojnie przeżyć chwile w gronie bliskich. Część z nas umila sobie ten czas nie tylko rozmaitymi rozrywkami, ale i małymi podarunkami. Te warto zawsze przygotować wcześniej (ja już mam od początku miesiąca; u mnie w domu obdarowujemy się drobiazgami na Mikołajki i na Święta), żeby uniknąć gorączki w sklepach. Niektórzy lubią jednak ten sport i na kilka dni przed wigilią latają z obłędem w oczach i zastanawiają się intensywnie nad tym, co położyć pod choinkę. Spokojnie, bez nerwów, Ciocie (i Wujkowie) Dobre Rady są w sieci na każdym kroku!

Nie czuję się uprawniona do tworzenia list prezentów idealnych. Takich po prostu nie ma. Zapoznałam się z kilkoma produkcjami odnoszących się do upominków. Wszystkie noże mi się w kieszeniach otwierały, gdy słuchałam/czytałam o tym, jak to każda kobieta uwielbia biżuterię, a każdy facet - piwo. W życiu pewne są dwie rzeczy - śmierć i podatki. Na pewno nie to, że każda dziewczyna zachwyci się sznurkiem z Lilou, a facet beczką piwa Heineken. Powinniśmy pamiętać, że prezenty zazwyczaj robimy osobom BLISKIM - to my znamy ich lepiej niż Cioteczki :).

Wstęp trochę przydługi, a biorąc pod uwagę to, o czym będę pisała za chwilę, można stwierdzić, że uprawiam hipokryzję. Niekoniecznie. Chciałabym zaprezentować dwa produkty, które być może mają szansę się spodobać (lub nie) osobom, które lubią Yves Rocher i/lub przepadają za kosmetykami o takich zapachach. Nie zagwarantuję, że Twoja mama będzie zachwycona. To Ty znasz ją lepiej i zapewne wiesz, czy bardziej ucieszy ją krem do rąk, czy nowa patelnia.

Choć jestem stosunkowo nowym klientem Yves Rocher, zdążyłam się zorientować, że marka lubi wypuszczać na święta limitowane linie produktów. W tym roku uraczyli konsumentów czterema seriami - z czarnymi owocami, z czerwonymi owocami, z pomarańczą i czekoladą oraz z karmelizowaną gruszką. W swoich zbiorach mam dwa kosmetyki z dwóch linii, więc postanowiłam je zaprezentować zanim znikną ze sklepów. Czy warto wrzucić je pod choinkę?

Krem do rąk czarne owoce - uwielbiam YR za to, że często robi różnego rodzaje promocje, za skorzystanie z mailingów/ulotek dorzuca gratisy. Ta miniatura kremu (30 ml; oryginalna pojemność to 75 ml) trafiła do mnie właśnie za sprawą zachomikowanej ulotki. I bardzo cieszę się, że miałam szansę spróbować tego produktu zanim zdecydowałam się na zakup - a po powąchaniu testera z pewnością bym to zrobiła. Zapach jest cudowny, taki cudownie jeżynowy. Jeżyna z podstawowej linii to przy nim cienias. Niestety aromat (swoją drogą długotrwały), to jedyny atut tego produktu.

Producent twierdzi, że to krem intensywnie nawilżający. Intensywnie to on pachnie. "Nawilżający" musiało się tu znaleźć przez pomyłkę.

Krem ma leciutką konsystencję mleczka, wchłania się ekspresowo. Można go wcierać w dłonie co 3 minuty, skóra przyjmie każdą ilość. Poza nadawaniem zapachu krem nie robi niczego. Cóż, dla mnie krem do rąk ma przede wszystkim dbać o dłonie. Miło, jeżeli dba także o usatysfakcjonowanie nosa, ale to nie jest jego podstawowe zadanie. Bubelek.

Skład: Aqua, Methylpropanediol, Glycerin. Glyceryl Stearate Citrate, Isopropyl Palmitate, Caprylic/Capric Triglyceride, Stearyl Alcohol, Cetyl Alcohol, Centaurea Cyanus Flower Water, Dimethicone, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Phenoxyethanol, Parfum, Carbomer, Sodium Hyrodxide, Tetrasodium EDTA, Limonene, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Citric Acid.

Cena: ok. 12 zł/75 ml
Ocena: 1,5-2/5

Woda toaletowa Karmelizowana gruszka - właściwie od niej powinnam zacząć, bo to ten produkt trafił do mnie jako pierwszy. Nie interesowałam się w ogóle edycjami świątecznym YR, dopóki Hexx nie wspomniała o tej gruszce. A że trafił mi się zły dzień, a YR było po drodze padło na małą wodę toaletową.

O ile w miarę radzę sobie z opisem zapachu kosmetyków, tak przy jakichkolwiek wodach toaletowych/kolońskich/ perfumowanych/ perfumach głupieję. Nos mam czuły, ale niewyspecjalizowany. Na szczęście YR nie zrobiło mi pod górkę i ta woda pachnie tym, co jest w nazwie, czyli gruszkami i karmelem. Połączenie dość ryzykowne - lubię aromat gruszek, pod warunkiem że "jest świeży". Natomiast tutaj bałam się, że ta gruszka będzie już taka "kompotowa" i w efekcie cały zapach stanie się taki płąski i ulepkowy. Jest dość słodko, ale to połączenie nie mdli. Bardziej czuć karmel niż gruszkę, choć przez cały czas noszenia na skórze przewijają się świeże akordy tego owocu. Woda nie jest może mistrzem trwałości, ale w porównaniu z wersją jeżynową, która znikała po 2 godzinach, te 4-6 godzin wydaje się przyzwoitym wynikiem. Przyjemniaczek.

Cena: ok. 20(40) zł/20(100)ml
Ocena: 3,5-4/5

Zdawanie się na świąteczne linie Yves Rocher przy planowaniu prezentów to nie jest najlepszy pomysł. Zapachy są powalające, jakość trochę mniej.

Jak wasze przygotowania do Świąt? 

Pogoda na dziś: burzowo. Misslyn Waterproof Color Liner 241 Smoky Blue

$
0
0

O swoich przygodach z kosmetykami do podkreślania oczu mogłabym napisać wielotomową powieść. Kredki i eyelinery z niewiadomych przyczyn są ze mną w stanie wojny, przerywanej krótkimi chwilami pokoju. Nie potrafię dogadać się z tymi cudakami. Chociaż nie, czasem coś mi wyjdzie na jednym oku, bym po chwili zamazała sobie całą powiekę na drugim. Dlatego też tego typu kosmetyki goszczą u mnie niezwykle rzadko. Czasem się coś trafi i zwykle potem zbiera kurz w pojemniku z przyborami do pisania. Czy kredkę Misslyn spotka ten sam los? Istnieją szanse na to, że nie.

Marka Misslyn posiada w swojej ofercie dwie linie kredek - zwykłą (co za zaskoczenie :D) i wodoodporną. Właśnie z tej drugiej pochodzi mój egzemplarz. Paleta kolorów jest dość standardowa dla kredek do oczu - jest i czerń, i zieleń, i niebieski, a także biel i cielisty (przynajmniej według niemieckiej strony; w tym miejscu muszę się pożalić - pobiegłam do Hebe po cielaka, a tam cielista była tylko z klasycznej serii. Na pocieszenie wzięłam kredkę do brwi. Też w założeniu wodoodporną.)

Nie będę się rozpisywała na temat opakowania, bo nie ma o czym pisać. Kredka jak tysiące innych, nie posiada dodatkowych bajerów w postaci temperówki, nie jest wysuwana... Taka zwyczajna. I w tej prostocie nie ma nic złego :).

Jeżeli chodzi o konsystencję, to, moim zdaniem, Misslyn trafiło w punkt. Nie popada w żadną skrajność, choć jest trochę bliżej "miękkiej strony mocy" niż kredka z Max Factor i trochę mniej niż Rimmel Scandaleyes i Essence Gel Eyeliner. Operuje się nią bez najmniejszego problemu, nie trzeba sobie drapać powieki ani wydłubywać oka (jak np. kredką My Secret). Niestety, przez taką formułę, szybko traci czubek i trudno jest nią namalować cieniutką linię bez ciągłego sięgania po temperówkę. Przy okazji formuły wspomnę jeszcze, że kredka cechuje się dobrym kryciem (jest minimalnie gorsza od kredki z Essence) i świetnym nasyceniem koloru. Nie podrażnia spojówek.

W kwestii trwałości też nie jest na szarym końcu. Na linii wodnej siedzi około 6 godzin. Na "gołej" tłustej powiece mniej więcej 2 godziny, na samym cieniu - 4-6 godzin, na bazie i cieniu - do zmycia (czasem nawet 12 godzin). Wynik przyzwoity. W tym momencie powinnam wspomnieć też o wodoodporności. Tak, Misslyn jest wodoodporna, co nie znaczy, że jest nie do ruszenia - wyjaśnia to jej krótkotrwały romans z tłustą powieką. Kredka ma jednak bardziej trwałą formułę, co wyraża się m.in. w tym, że nie można jej rozetrzeć (zastyga w ekspresowym tempie; przy rozcieraniu na powiece zostaje tylko taki bury ślad - pędzel ściera kolor, nie naruszając ciemnej bazy). 

Od lewej: Lancome, Misslyn, Essence


Na deser zostawiłam sobie kolor. Bez bicia przyznam się, że nigdy bym takiego nie kupiła, ponieważ jako posiadaczka niebieskiej tęczówki unikam takich odcieni jak ognia (efekt Kleczkowskiej :D). Smoky Blue to kolor z rodziny niebieskawych, choć z tej gałęzi, w której romansowano intensywnie z szarością. Ten kolor przypomina mi trochę burzowe niebo. I, o dziwo, nawet nie wygląda źle z niebieskimi oczami - "kradnie" trochę ich kolor i sprawia, że wydają się mniej niebieskie. Podoba mi się ten efekt, zmiana koloru oczu bez soczewek :).

Misslyn udała się ta kredka. To porządny kosmetyk i myślę, że osoby, które lubią podkreślać oczy kredkami, mogą się za nią rozejrzeć.

Cena: ok. 30 zł/1,2 g
Dostępność: Drogerie Hebe
Ocena: 4/5

P.s. Produkt otrzymałam od Baltic Company, ale nie miało to wpływu na treść tej recenzji, ani wysokość oceny.

Fatalna czwórka - AA, Dermedic, Yves Rocher

$
0
0

Brzuchy pełne? Szwy w spodniach już się rozeszły? Rozmowa z ciotkami zaliczona (Kiedy znajdziesz sobie chłopaka na stałe? W Twoim wieku byłam już matką. Zegar tyka!)? Prezenty odpakowane? Taak? To świetnie. Wskakuj w rozwleczony dres, wyjmij wsuwki w włosów, właź pod koc i zakończ te Święta. Ileż można! W "ten wyjątkowy czas" (pewne środowiska by się zburzyły na to wyrażenie - reklama Lidla z tym sformułowaniem była im wyjątkowo nie w smak) zapraszam na post, który zupełnie nie wpisuje się w ideę tych dni. Powinno być słodko, miło i przyjemnie. Byłam grzeczna przez dobę, wystarczy? W pierwszy dzień Świąt zapraszam na notkę o kosmetykach, które niekoniecznie podbiły moje serce... Na szczęście nie podbiły oka :D.


Suchar dla suchara, czyli Dermedic HydraIn3 Hialuro Krem pod oczy

Pewnie nie zwróciłabym uwagi na ten kosmetyk, gdyby nie blogosfera. W kręgu blogujących był on swego czasu dość popularny. Tym sposobem znalazł się na mojej liście "do wypróbowania". Kilkukrotnie przymierzałam się do jego zakupu. Kiedyś zdradziłam się z tym zamiarem, ale wówczas jedna z dziewczyn gorąco mi go odradzała. Oczywiście musiałam być mądrzejsza niż wszyscy inni i, pomimo dobrej rady, kupiłam ten krem pod oczy. Zdecydowałam się na niego, gdy był w promocji, ostatecznie jednak przeznaczyłam na niego uciułane punkty na karcie klienta i w efekcie wyskoczyłam przy kasie tylko z symbolicznego grosika. Wiecie co? Nie żal mi grosików, które wiecznie są mi dłużne panie w sklepach, ale nad startą tego grosza wyjątkowo ubolewam.

Przejdźmy do zasadniczej części tej mini-recenzji, czyli opisu działania. Chociaż właściwie nie ma o czym pisać, bo krem nie robi niczego. Odżywczy krem z Tołpy pewnie się ucieszy, bo właśnie znalazłam jego zaginionego bliźniaka. Dermedic wchłania się błyskawicznie, po chwili obszar pod oczami jest równie suchy, co przed aplikacją. Niezależnie od nałożonej efekt jest taki sam, czyli żaden. Dziękuję, dobranoc.

Skład: Aqua, Prunus Aygdalus Dulcis Oil, Silica, Titanium Dioxide, Iron Oxides, Glycerin, Sodium Hyaluronate, Betaine, Propylene Glycol, Chlorella Vulgaris Extract, Cetyl Alcohol, Tocopheryl Acetate, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Truethanolaine, DMDM Hydantoin, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Allantoin, Parfum.

Cena: ok. 30 zł/15 ml


Mmmmmorelki - Yves Rocher Peeling do twarzy z pudrem z moreli

Marka Yves Rocher była moim zeszłorocznym odkryciem. Niestety, dobrze żarło i zdechło, w 2014 francuskie wyroby jakoś nie powaliły mnie na kolana. Miałam wyjątkowego pecha, bo trafiałam prawie na same średniaki lub, tak jak w tym przypadku, małe-wielki bubelki. Małe, bo o niewielkiej pojemności (i sporej cenie, jak to w YR), a wielkie - cóż, tak złe peelingi nie zdarzają się często.

W notce dotyczącej peelingu Ziaja Manuka wspomniałam, że pod względem działania te kosmetyki są porównywalne. Nie lubię bić się w piersi, ale w tym przypadku byłabym trochę niesprawiedliwa w stosunku do Ziai. Manuka wydawała mi się tłusta, jednak Yves Rocher to przy niej prawdziwa ślizgawka w tubce. Ten tłuścioszek pachnie naprawdę ładnie, ale jeżeli ktoś zdecyduje się na niego z uwagi na miłe wspomnienia związane z morelową Sorayą, może się trochę rozczarować. Te peelingi znajdują się po dwóch stronach mocy. Jeżeli ktoś z terminem "peeling/scrub" wiąże głaskanie, to jest to produkt w sam raz dla niego. 

Skład: Aqua, Stearic Acid, Methylpropanediol, Prunus Armeniaca Seed Powder, Glycerin, Potassium Hydroxide, Anthemis Nobilis Flower Waterm Xanthan Gum, Phenoxyethanol, Cetearyl Alchol, Disodium Lauryl Sufosuccinate, Hydrogenated Castor Oil, Sodium CocoylIsethionate, Zea Mays Starch, Pardum, Panthenol, Tetrasodium EDTA, Limonene, Sodium Benzoate, Citric Acid, Potassium Sorbate, CI 14700, CI 19140, CI 77891.

Cena: 21 zł/50 ml


Dwie fazy na mazy - AA Technologia Wieku Ultra Nawilżania Dwufazowy płyn do demakijażu oczu

Nie ukrywam, że jestem beksą. Łzy lecą mi z oczu prawie cały czas, niezależnie od warunków pogodowych. Dlatego też upodobałam sobie wodoodporne tusze, których nie trafi szlag przy pierwszej "mokrej" okazji. Niestety, ale wytrzymałość na rzęsach związana jest z utrudnionym usuwaniem firan. Z tego względu upodobałam sobie płyny dwufazowe, które w założeniu mają szybko i bezboleśnie usunąć odporne kosmetyki. Idea zacna, z wykonaniem bywa gorzej.

Na płyn z AA zdecydowałam się w sierpniu, przy okazji dość znacznej promocji. Wcześniej zetknęłam się z zaledwie jedną opinią, w dodatku pochlebną, więc postanowiłam dać mu szansę. Miałam małe wyrzuty sumienia, gdy robiłam zdjęcia do tej notki, ponieważ jakoś tak mi go żal się zrobiło. Nie zrozumcie mnie źle; to nie jest dobry kosmetyk, ale umiejscowiłabym go na granicy średni/kiepski. Średnio zmywa makijaż, ewidentnie nie radzi sobie całkowicie z trwałymi kosmetykami tak jak powinien. Po jego użyciu trzeba poprawiać innym specyfikiem. Tym, co przelało czarę goryczy i sprawiło, że płyn z AA znalazł się właśnie w tym poście, to dodatkowe atrakcje, które funduje - szczypanie i bardzo tłusta warstwa na skórze (może to jest powłoka nawilżająca, a ja się nie znam :D?). Więcej się na niego już nie skuszę.



Skład: Aqua, Isododecane, Isopropyl Palmitate, Panthenol, Allantoin, Sodium Chloride, Decyl Glucoside, Polyaminopropyl Biguanide, Tetrasodium EDTA.

Cena: ok. 11 zł/125 ml


Łyżka miodu w beczce dziegciu. Yves Rocher Culture Bio Odżywczy balsam do ust

.... i wracamy do Yves Rocher. Z uwagi na korzystne promocje, które serwuje ta marka, czasami ciężko jest się oprzeć zniżce. A produkt do ust zawsze się przyda, prawda? Szczególnie odżywczy, na zimę jak znalazł. Jak ja się cieszę, że na razie zimy nie widać, bo chyba bym się załamała, gdybym miała Yves Rocher w kieszeni płaszcza.

Ostatnimi czasy ratunek dla warg znajdowałam w kosmetykach w słoiczkach, których nie zabierałam ze sobą z uwagi na mało higieniczną aplikację. Ucieszyłam się, że YR zamknęło swój specbalsam w wygodnej tubce. Opakowanie to jedyny atut tego produktu. 

Odżywczy balsam Yves Rocher przypomina mi trochę wazelinę. Zostawia na ustach taką delikatną warstwę ochronną, pod którą nie dzieje się nic ciekawego. Balsam tymczasowo wyrównuje wargi, jednakże po zniknięciu usta są bardziej spierzchnięte niż były. Szkoda.

Skład: producent zapewnia, że w kosmetyku znajduje się 99,9% składników pochodzenia naturalnego. Tylko nie wiadomo jakich konkretnie :D.

Cena: ok. 20 zł/10 ml

Tym produktom nie udało się zachwycić. Mam nadzieję, że żadnego z nich nie znalazłyście pod choinką. A co was rozczarowało w ostatnich tygodniach?

Raz, dwa, trzy, Baba Jaga (nie) patrzy! Bourjois 123 Perfect CC Cream 31 Ivory

$
0
0
Z niewiadomych przyczyn od zawsze lubię ten okres między Świętami a Sylwestrem. Ten czas, gdy kobiety sięgają po najbardziej upstrzone cekinami kreacje, wybierają zdobione kolorowymi szkiełkami torebki, niebotycznie wysokie szpile, a po błyszczących szalach boa zostaje w sklepie tylko smętny haczyk. Dla niektórych z nas bal (względnie impreza) sylwestrowy to jedna z niewielu okazji w roku, żeby się trochę odstrzelić. Zainteresowanie kosmetykami kolorowymi w owym czasie też niebezpiecznie wzrasta (może ze względu na poświąteczne rabaty, e, drobny szczegół). Szczególnym powodzeniem cieszą się mieniące się lakiery czy cienie... Warto jednak pamiętać, że istotne są nie tylko świetlne efekty specjalne, ale i dbałość o podstawowe elementy makijażu. A z tymi bywa krucho. Nawet bardzo. Czasami zamiast się upiększyć robimy z siebie maszkary. Dzisiaj, tak trochę z przekorą, nie doradzę wam, który kosmetyk sprawdzi się w czasie sylwestrowych szaleństw, ale który może być całkiem miłym towarzyszem pozostałych dni w roku.

Marka Bourjois to moje tegoroczne odkrycie. Dotychczas szerokim łukiem omijałam szafy, w których ceny kosmetyków zaczynały się od 20 zł. Zażarta walka o konsumenta wymogła wejścia na wyższy poziom i sieci kosmetyczne zaczęły kusić dużymi obniżkami, Właśnie w ramach tego typu akcji odżałowałam dwadzieścia parę złotych i przyniosłam do domu krem CC, który w owym czasie szybko zyskiwał duże grono zwolenniczek.

Nie mam pojęcia, z czego to wynika, ale krem CC/BB w europejskim wydaniu zawsze znajduje się w tubce. Czy jest to tańszy Bell, czy droższy Max Factor, tubeczka musi być. Wolałabym opakowanie z pompką. Tak, marudzę, w końcu nie to jest najważniejsze.

Burżujski CC ma dość lejącą konsystencję. Jest zdecydowanie rzadszy niż flagowy fluid tej marki, Healthy Mix. Bardzo łatwo się rozprowadza. W przeciwieństwie do Healthy Mix nie jest kremowy; sprawia wrażenie silikonowego. Nie wchłania się w skórę, tylko tworzy na niej taką warstewkę. Właśnie przez to, że nie osiada, nie wtapia się, lubi się odbijać na wszystkim (bez opamiętania romansuje z ekranem telefonu) i łatwo się ściera Wymaga naprawdę mocnego zagruntowania (sprawdza się z pudrem ryżowym z Paese), inaczej nie popisuje się trwałością.

CC nie powoduje powstawania pryszczy, ale niestety dla skrzydełek nosa jest dobrą pożywką, która wspomaga trochę produkcję makaronu (ale tylko tam, na czole i policzkach jest spokój).

Tym, co mnie zaskoczyło jest krycie tego produktu. Wydawało mi się, że coś tak lejącego i raczej lekkiego będzie mizernie ujednolicało cerę. Tymczasem CC kryje naprawdę nieźle - wydaje mi się, że lepiej niż Healthy Mix. Radzi sobie z zaczerwienieniami, niezidentyfikowanymi ciapkami i naczynkami. Ale prawdziwe cuda robi na nosie. Nie wiem, jak oni to zrobili, ale gdy machnę trochę CC na tą swoją pokancerowaną rozszerzonymi porami i zaskórnikami skórę na nosie, to jest ona gładka jak nigdy. Magia. Miła odmiana po podkładach, które tworzyły beżowe zaskórniki.

Długo dumałam w drogerii nad odpowiednim odcieniem. O ile zawsze podobała mi się gama Healthy Mix ze względu na żółte tony w najjaśniejszych wariantach, tak tutaj tonacja jest trochę inna. 31 Ivory to taki dość brzoskwiniowy odcień, niektórzy twierdzą wręcz, że różowy. Nie byłam do niego przekonana, ale uparłam się na ten fluid. Kolejny kolor, 32, wydawał mi się bardziej żółtawy, ale już zdecydowanie za ciemny jak na moje potrzeby. Zaryzykowałam i wzięłam 31. Na szczęście kolor się w miarę dopasowuje, po przypudrowaniu wygląda dobrze.

Od lewej na każdym zdjęciu: CC nr 31, HM nr 51

Choć nie jest to podkład idealny, to jednak w ostatnich tygodniach sięgałam po niego bez ustanku. Podoba mi się jego krycie, lekkość i wygląd na skórze. Myślę, że nie skończy się na tym jednym opakowaniu.

Cena: ok. 45 zł/30 ml
Dostępność: Hebe, Super-Pharm, Rossmann
Ocena: 4-4,5/5

Za grosze to gorsze? Wibo Growing Lashes Mascara

$
0
0
Kiedy zaczynałam blogowanie byłam studentką. Może nie taką stereotypową z dowcipów, która gotuje zdobyczne parówki w ukradzionym współlokatorowi czajniku elektrycznym, a na śniadanie wsuwa kromkę chleba z serkiem topionym i keczupem, ale fundusze na swoje kosmetyczne fanaberie miałam dość ograniczone. W studenckich czasach niechętnie spoglądałam na marki drogeryjne, w których tusz kosztował 30 zł. Za 30 zł to ja miałam tusz, podkład i nawet na pomadkę ochronną starczyło :D. Teraz mogę pozwolić sobie na trochę więcej, ale dalej buszowanie w drogerii zaczynam od przeglądu asortymentu tych najtańszych marek. Podczas jednej z ostatnich promocji na kolorówkę (dzięki ci Matko Boska Marketingowa)  zdecydowałam się na zakup kilku niedrogich zabawek - w moje ręce wpadła wówczas ta maskara. "Zielony" Wibo to obok "żółtego" Lovely tusz wręcz kultowy. Poleca go tak dużo osób, że aż wstyd go nie znać. Jak odwrócisz tabelę, to zoila będzie na czele - mnie się nigdy do niczego nie spieszy :D.

Od lewej: Wibo,
Lovely Curling Pump Up
Przy okazji recenzji jednego z tuszów Rimmel zwróciłam uwagę na jego wściekłozielone opakowanie, dzięki któremu łatwo znaleźć maskarę w kosmetyczce. W przypadku Wibo jest podobnie (uwierzcie mi, to duże ułatwienie po zerwaniu się z łóżka o 5 rano :D). Mam jednak na uwadze, że najbardziej powinno się liczyć wnętrze. Jeżeli chodzi o szczoteczkę, to Wibo mnie  z miejsca kupiło . Po przygodach z gigantami w guście Rimmela i Benefitu, szczoteczka Growing Lashes wydaje się tyciusieńka. I to jest cudowna odmiana! Małym silikonowym patyczkiem można bez problemu wszędzie dotrzeć, szczególnie dobrze sprawdza się do dolnych rzęs. 

Zaskoczyła mnie konsystencja tuszu. W ostatnich miesiącach przywykłam do kosmetyków tak świeżych, że prawie lejących. Tymczasem Wibo był od razu bardziej gęsty, co niestety przełożyło się na krótką, bo zaledwie trzytygodniową, żywotność maskary. I to właśnie jest dla mnie największy minus tego kosmetyku.

Pozytywnym zaskoczeniem okazało się działanie. Nie oczekiwałam, że tym maleńkim aplikatorem wyczaruję na rzęsach cokolwiek godnego uwagi. Tymczasem.... wow, brakuje mi słów. Tusz cudownie wydłuża rzęsy i delikatnie je wtedy pogrubia. Dopóki jest świeży cudnie je rozdziela. Niestety, z czasem zaczyna zlepiać włoski i się osypuje. Szkoda.



Efekt na rzęsach spodobał mi się na tyle, że mimo zastrzeżeń zamierzam jeszcze wrócić do tego tuszu. To naprawdę dobry kosmetyk za niewielkie pieniądze.


Cena: ok. 10 zł
Dostępność: Drogerie Rossmann
Ocena: 4/5

Tym razem dopnę ten cholerny... miesiąc! Zużycia grudnia 2014

$
0
0
Noworoczne dzień dobry! Jak tam samopoczucie? Co wam się nagle zbiegło w praniu przez ten trochę luźniejszy okres stołowo-kanapowy? Korzystając z okazji, że właśnie skończył się miesiąc (rok to tak przy okazji), zapraszam na małe podsumowanie grudnia w sferze zużyć. Jakkolwiek niektórzy nie przepadają za tego typu postami, tak u mnie cieszą się one szaloną popularnością; do tego stopnia, że pojawiają się "ponaglacze". Nie ukrywam, lubię montować te posty, szczególnie, gdy mam w nich trochę do pokazania. No to lecim na Szczecin, bo na Radom nie jadom :)!


Było: Sylveco Balsam myjący z betuliną - produkty Sylveco po raz pierwszy zagościły w mojej kosmetyczce w zeszłym roku. W niewielkich odstępach czasu zdecydowałam się na trzy - cudowny płyn micelarny, średnią pomadką peelingującą i balsam do włosów, którego recenzja pojawi się niedługo.

Jest: Orientana Ajruwedyjski Szampon do włosów Imbir i trawa cytrynowa




Było: Organique Argan Shine Maska do włosów - namówiła mnie na nią Kataryna. Przyczaiłam się i kupiłam z rabatem, bo cena trzepie po kieszeni. Ośmielę się stwierdzić, że to kosmetyk warty każdej wydanej złotówki. Recenzja niebawem.

Jest: Eveline Argan+Keratin Arganowa maska 8w1 - kupiłam przy okazji zakupów w Biedronce, skusiła mnie cena. Nie przepadam za marką Eveline, nie polubiłam duszącego zapachu tej maski, ale moje włosy polubiły nawet jej działanie.


Było: Iwostin Purritin Żel do mycia twarzy - pianka do mycia z tej serii bardzo mi odpowiadała, ale żel jakoś nie uwiódł. Gorzej oczyszczał, wersja 100 ml miała niezbyt wygodne opakowanie. Temu panu już dziękuję.

Jest: Avene Cleanance Żel do mycia twarzy - miniatura, którą przysłał mi Super-Pharm tak mi się spodobała, że przytuliłam pełnowymiarowe opakowanie. Polubiłam ten żel za gęstą konsystencję i aksamitną pianę :).



Było: Paese Płyn micelarny - pojawił się w mojej łazience przypadkiem, bo nie mogłam oprzeć się okazji złapania czegoś dla siebie z 40% rabatem (skoro i tak kupowałam bazę ciotce). Fantastyczny płyn micelarny, świetnie zmywa. Niedługo zaprezentuję jego skuteczność na zdjęciach. Myślę, że ten kosmetyk zagości u mnie jeszcze wiele razy.

Jest: Sylveco Lipowy płyn micelarny - jeden z ubiegłorocznych ulubieńców, recenzja do przeczytania TU.


Było: AA Technologia wieku Ultra Nawilżanie Dwufazowy płyn do demakijażu oczu - piekący bubelek, antybohater z Fatalnej Czwórki - KLIK,

Jest: Balea Augen Makeup Entferner oelhaltig - jak na razie się lubimy.


Było: Neutrogena Visibly Clear - pamiątka z DM. Dość dziwny krem, muszę poukładać sobie myśli w głowie, żeby w pełni wyrobić sobie zdanie.

Jest: Evree Magic Rose - olejki tej marki cieszą się dużym uznaniem w blogosferze, więc musiałam się przyjrzeć choć jednemu z nich. Zobaczę, co to za cudo.



Było: Bielenda Super Power Mezo Serum Aktywne Serum Korygujące Anti-age do cery mieszanej i tłustej z niedoskonałościami - to serum w ekspresowym tempie zyskało sobie rzeszę fanek. Mnie na kolana nie powaliło, ale nie mogę stwierdzić, że było obojętne dla mojej skóry. Recenzja już w tym miesiącu.

Jest: Avene Cleanance K - seria Cleanance przeszła niedawno mały lifting, ale żal było nie wziąć starszej wersji w korzystnej promocji.



Było; Paloma Peeling z olejkiem arganowym - słaby peeling, o ciekawej, musowej konsystencji i przyjemnym zapachu, który średnio kojarzy mi się z cynamonem, którym podobno miał pachnieć. Sięgałam po niego niechętnie i właściwie wymęczyłam ten słoiczek.

Jest: Dax Perfecta Pin Up Perfumowany peeling do ciała Miss Marine




Było: Yves Rocher Jardins du Monde Żel pod prysznic Fioletowy ryż z Laosu - żel o zapachu brudnych skarpetek. Może wśród klientów Yves Rocher znajdują się amatorzy takich aromatów, ja na pewno do nich nie należę.
Isana Creme Dusche Maracuja&Cocos oraz Isana Oel Dusche Melone&Birne - po raz kolejny przekonałam się, że "kremowe"żele Isany nie są dla mnie (bardzo przesuszają, każdy jeden wariant zapachowy), za to wersja olejkowa nie szkodzi mojej skórze.

Jest: Lirene Miodowy nektar do mycia ciała - sernik pomarańczowy, mniam :)



Było: To, co widać :D

Jest: To samo :D



Było: Isana Handcreme Intensiv 5% Urea - wszyscy znają, wszyscy kochają, a ja jak zwykle zabierałam się jak pies do jeża i zaczęłam używać tuż przed zmianą formuły. Świetny krem do rąk, koił, gdy wióry leciały. Dobrze sprawdzał się też na kolana i łokcie. Nie jest może to krem naprawczy, ale przy regularnym stosowaniu dawał dobre efekty.
Yves Rocher Krem do rąk Czarne owoce - krem, który nadaje zapach dłoniom i na tym jego działanie się kończy - więcej na jego temat pisałam TU.


Jest: Yves Rocher Culture Bio Krem do rąk - balsam do ust z tej serii bardzo mnie rozczarował, liczę, że krem do rąk nie będzie trzymał poziomu dna.



Było: Marc Jacobs Daisy Dream - tę uroczą butelkę dostrzegłam w jakimś babskim pisemku i przy okazji najbliższej wizyty w perfumerii postanowiłam poniuchać nową stokrotkę. Nie jestem fanką oryginalnego zapachu, ale wersja Dream urzekła mnie tym, że stokrotek w niej nie czuć. Zapach jest delikatny, niezobowiązujący, świeży, jak dla mnie bez wyraźnych nut. Nosi się go przyjemnie, niestety krótko. Opakowanie jest piękne, ale nie zostało najlepiej wykonane. Biorąc pod uwagę całokształt, to cena jest zupełnie nieadekwatna do jakości.

Jest: Lolita Lempicka Forbidden Flower - prezent spod choinki, ode mnie dla mnie ;D.



Było: Maybelline Dream Lumi Touch oraz Catrice Camouflage - korektor z Maybelline służył mi dzielnie pod oczy (recenzja TU), kamuflażu z Catrice (pisałam o nim TU) używałam, gdy coś mi wyskoczyło. Jeden się skończył, drugi przeterminował.

Jest: Alverde Camouflage - wygrzebałam z zapasów, by przekonać się, że nadal go lubię - recenzję możecie przeczytać TU.


Było: Essie Lady like - przepiękny kolor na co dzień, z gatunku niezidentyfikowanych odcieni. Ten egzemplarz zepsułam sama, bo po jednej z aplikacji nie zakręciłam buteleczki i emalia zgęstniała na amen. Do czasu tej małej katastrofy udało mi się zużyć mniej więcej połowę.

Jest: To samo :)



Było: Wibo Growing Lashes Mascara - tusz, który byłby jednym z moich ulubionych, gdyby nie jego krótka żywotność. Może trafiłam na otwierany egzemplarz. Kiedyś kupię kolejne opakowanie i wtedy się przekonam. Recenzję maskary znajdziecie TU.

Jest: Maybelline The Rocket Mascara Waterproof



Garść "różnych" - próbki, jakieś niedobitki i olejek Alterra z granatem, którego używałam do szyi.

Z początkiem roku prawie całkowicie zmieniłam swoją pielęgnację. Ciekawe, czy wyjdzie to na dobre. A wam jak poszło, duży worek wynosiłyście półprzytomne po Sylwestrze :)?

Rok nie wyrok - jaki był 2014 r.?

$
0
0

Gdy zaczynałam blogowanie, informacja o tym, że ktoś gdzieś mnie otagował, szalenie mnie cieszyła. W miarę wzrostu popularności tego typu zabaw, zaczęło to być męczące. Mam wrażenie, że wszystkim tagi znudziły się mniej więcej w tym samym czasie, dlatego obecnie nie funkcjonuje ich zbyt wiele na blogach. U Piękności Dnia i Dolly zobaczyłam jednak tag podsumowujący ubiegły rok, dlatego postanowiłam, że zamieszczę go u siebie, tak dla odmiany.

Dominujące uczucie na 2015 r.?
Jeżeli nadzieja to uczucie... 


Co zrobiłaś po raz pierwszy w 2014 r.?
Kosmetycznie - rozpoczęłam znajomość z markami Sylveco i MAC, życiowo - byłam na diecie dłużej niż dwa dni (tak z 2 miesiące zleciały :D) oraz przekonałam się do tego, że lektura na czytniku książek też może być przyjemna.



Co zrobiłaś ponownie w 2014 r, po długiej przerwie?
Poszłam do fryzjera. Co prawda nie porównałabym wizyt u fryzjera z wizytami u dentysty, ale nie przepadam za tym, gdy ktoś majstruje mi przy włosach.

Czego nie zrobiłaś w 2014 r.?
I to jest właśnie urok braku planu -  z tego powodu, że niczego nie planowałam, dzisiaj nie mogę powiedzieć, że czegoś nie zrobiłam. Sasasasa, jestem trollem w życiu :D.

Słowo roku?
Szczerze? Wstyd się przyznać, ale niezbyt piękne. A kiedyś byłam taką grzeczną dziewczynką... Jeżeli chodzi o blog, to chyba "dość" - wszystko było dość twarde, miękkie, interesujące, różowe, intensywne...

Przytyłaś czy schudłaś?
Podobno schudłam, ale się do tego nie przyznaję.



Ekscesy alkoholowe?
Jestem abstynentką. Używałam sobie za to, jeżeli chodzi o czekoladę, znalazłam swoją prawdziwą, nieprzemijającą miłość - Milkę Oreo.

Włosy dłuższe czy krótsze?
Skracałam je w sierpniu, ale dość znacząco urosły, więc pod względem długości są podobne do tych, z którymi zaczynałam rok 2014.

Wydatki większe czy mniejsze?
Większe

Wizyty w szpitalu?
Nie i mam nadzieję, że w tym roku też mnie to ominie. 

Miłość?
Milka Oreo

Zdjęcie pochodzi z milka.com.pl


Osoba, do której dzwoniłaś najczęściej?
Są dwie - mama i ciocia

Z kim spędziłaś najpiękniejsze chwile?
Z mamą!

Z kim spędziłaś najwięcej czasu?
W najlepszym towarzystwie na świecie - ze sobą :D. I z komputerem :).

Piosenka roku?
Niedawno odkryty zespół Bastille i Things we lost in fire.

A wy jak będziecie wspominały ubiegły rok? Czego oczekujecie w tym?

Kilka wisienek na torcie, czyli ulubieńcy roku 2014

$
0
0
Początek każdego miesiąca jest "wyjątkowy" z uwagi na wpisy podsumowujące ten poprzedni. Denka, zakupy, ulubieńcy... Przełom roku jest jednak szczególny, bo wiele z blogerek publikuje wówczas posty podsumowujące minione 12 miesięcy, właściwie jeden typ notki - ulubieńców (całorocznego denka nie widziałam, to mogłoby być ciekawe :D). Sama te wpisy śledzę z dużą uwagą; znacznie bardziej mnie przekonują niż comiesięczne posty z ulubieńcami, w których co rusz pojawia się inny zestaw produktów. Może ja jestem wybitną marudą, a może te wszystkie kosmetyki są tak świetne. Mniejsza z tym, czas na moich ubiegłorocznych ulubieńców. Obiecuję, to już ostatni post na temat tego, co było :D.




Tak jak w przypadku denka, zacznę od głowy. Tutaj serce skradły mi dwa produkty "z polecenia". Na maskę Organique Argan Shine namówiła mnie Kaśka. Nie w smak było mi kupowanie tak drogiego kosmetyku do włosów, ale z racji problemów ze skórą głowy, wytłumaczyłam sobie, że to właśnie ona jej potrzebuje. Organique nie przysłużyła mi się w tym obszarze, ale na włosy... Na włosy działa jak marzenie. Moja szopa, która często wygląda, jakby walnął w nią piorun była dużo gładsza, nawilżona i błyszcząca. Miodzio!

Drugi produkt, czyli Stapiz Acid Balance Maska zakwaszająca do włosów, wpadł do mojej kosmetyczki za sprawą Spooky Nails. Podczas jednej z rozmów nie poleciła mi konkretnie tego (podpowiadała zakup maski Leo), ale zdecydowałam się na Stapiza (bo Leo był tylko w litrowych słojach). Maska Stapiz cudownie domyka łuski, włosy lśnią po niej jak szalone.




W kwestii pielęgnacji twarzy jestem dość wybredna, dlatego w tej kategorii pojawią się tylko 3 kosmetyki, w tym aż 2 płyny micelarne. Lipowy płyn micelarny Sylveco podbił moje serce delikatnością i skutecznością; płyn Paese wcale mu nie ustępuje. Recenzję tego pierwszego przeczytacie TU, o Paese napiszę niebawem.

Eucerin Q10 Active poleciła mi pani konsultantka w Super-Pharm. Krem był jednym z lepszych prezentów na dzień dziecka (proszę nie osądzać), jakie sobie sprawiłam. Na moje obecne potrzeby (czyli autostradą do 30) jest to naprawdę bardzo dobry krem odżywczy. Tylko niech częściej będzie w promocji :D. Więcej na jego temat pisałam TU.




Choć pod koniec roku zaczęłam się lubować w makijażu oczu, to jednak 2014 należał do produktów do ust. Balsam do ust Nuxe to prawdziwy magik, który potrafi świetnie zregenerować pokiereszowane wargi. Nie jest to może produkt bez wad (dość problematyczna aplikacja z uwagi na konieczność wyczucia odpowiedniej ilości), ale jestem mu w stanie wiele wybaczyć. Pełna recenzja TUTAJ.

W kwestii nadawaniu ustom koloru królowała u mnie marka Bourjois. Zaczęło się od Rouge Edition Velvet w odcieniu Nude-ist (potem dołączył tak samo dobry Peach Club), którego nazwa może być nieco myląca, zwłaszcza dla osób, które nude utożsamiają z korektorowym beżem. W gamie Velvet są wyłącznie intensywne odcienie, te dwa, które ja posiadam, są chyba najbardziej stonowane. Lubię te szminki nie tylko za kolory, ale i świetną, ośmiogodzinną trwałość. Końcówka roku należała jednak do Rouge Edition 12 h 33 Peche cocooning, którego formuła jest nawet ciut lepsza niż Velvetów (mniej wysuszająca), a trwałość pozostaje na podobnym poziomie. Minus? W naszym kraju dostępne są zaledwie 4 kolory, więc wybór mizerny.

Błyszczyk Celia Woman nr 5, choć wygląda niepozornie, łączy w sobie atut balsamu do ust i produktu koloryzującego. Zdjęcie ze strony producenta przekłamuje kolor tego kosmetyku - piątka to taki delikatny brudny róż, takie "moje usta tylko lepsze". Uczucie nawilżenia utrzymuje się nawet do 5 godzin, kolor trochę mniej. Posiadam 4 odcienie tego kosmetyku, ale to po ten kolor sięgałam najczęściej, więc nie wiem, czy inne warianty są równie dobre.

Dziesięć produktów... Dużo czy nie? A wy co upodobałyście sobie w ubiegłym roku? Znacie może któryś z tych kosmetyków? Podzielacie moje zdanie na jego temat?

Zdjęcia pochodzą ze stron: Organique, Stapiz, Iwos, Paese, Eucerin, Bourjois, Celia, Feelunique

Zrobiona na szaro. Misslyn High Shine Trio Eyeshadow 02 Revival

$
0
0
Choć nowy rok już się zaczął, część z nas jest jeszcze myślami w tym starym. Gdy zastanawiam się nad tym, co uległo zmianie w 2014 w stosunku do lat poprzednich, to nie mogę pominąć tego, że końcówka ubiegłego roku pod względem kosmetycznym należała do makijażu oczu. Z nieznanych mnie samej powodów ni z tego, ni z owego, złapałam pędzle, odkręciłam bazę i zaczęłam z dziką radością smarować powieki. Zaczęłam zachowawczo od beżów, głaszczę pędzlem róże... Czy szarości Misslyn dołączą do tego grona?

Przyznam, że ilekroć byłam w Hebe, to zerkałam w szafie Misslyn na cienie i róże. Ucieszyłam się, że trafiła do mnie trójka cieni, która była częścią kolekcji Grunge Princess i jest najwyraźniej dostępna także w stałej linii marki.

Opakowanie przypadło mi do gustu od samego początku. Przezroczysty plastik nie jest może szczytem elegancji, ale wygląda estetycznie. Paletka jest wykonana porządnie, wszystko jest odpowiednio przycięte, nic nie odstaje. Zamknięcie jest trochę problematyczne, paznokcie mogą ucierpieć, ale chociaż kasetka nie otwiera się nieproszona. Do cieni dołączona jest pacynka, podobna do tych z paletek Sleek. Niestety, aplikator średnio współpracuje z cieniami, które o wiele lepiej nakłada się pędzlami.

Konsystencja cieni jest przyjemna, pudry są bardzo jedwabiste. Misslyn w niczym nie przypomina kredowych matów Kobo, daleko im też do lekko woskowej konsystencji metalicznych MIYO. Inglotowe perły też nie są takie śliskie. Kolory łatwo się rozcierają. Dobra informacja dla osób wrażliwych na zapachy - cienie są bezzapachowe.

Na opakowaniu i miłej dla skóry formule kończą się mocne strony tego produktu. Cienie mają niezbyt dobrą pigmentację, są wręcz półprzejrzyste. Używanie ich bez bazy nie wchodzi w grę (gdy pomalowałam jedną powiekę tylko tymi cieniami, a na drugą nałożyłam je na bazę Urban Decay, to mama zapytała się, dlaczego wykonałam makijaż tylko na jednym oku...). Na dobrej bazie mają dużo większą intensywność i znacznie lepiej się utrzymują. Trwałość też nie jest ich atutem - nie znikają tak szybko jak ananasy z palety Lovely, ale po 3 godzinach urządzają sobie wiec w załamaniu powieki.

Wariant kolorystyczny Revival to zestawienie cieni o wykończeniu satynowym: srebra, ciemnej szarości i zielonkawej czerni (serio, widzę tam sporą nutę zieleni). Nie ukrywam, że nie są barwy, po które sięgam na co dzień w chwili obecnej (tak z 5 lat temu szalałam za szarością :D). Srebro i ciemna szarość jakoś się bronią przy mojej niebieskiej tęczówce, ale skąd wzięła się tam ta zielona czerń? W każdym razie, nie jest to zestaw, po który sama bym sięgnęła w drogerii.



Jestem odrobinę rozczarowana tymi cieniami. Może inne palety wypadają lepiej (kuszą mnie jeszcze maty w brązach), ale ta z szarościami nie należy do kosmetycznych perełek.

Cena: ok. 30 zł
Dostępność: Drogeria Hebe
Ocena: 3/5

P.s. Produkt otrzymałam od firmy Baltic Company, ale nie miało to wpływu na treść tej recenzji.

Balsam do włosów, miód na serce? Sylveco Balsam myjący z betuliną

$
0
0
Wspominałam już, że markę Sylveco odkryłam dopiero w zeszłym roku. Te polskie kosmetyki cieszą się niesłabnącą popularnością, chociaż od kilku miesięcy obserwuję wzrost niezadowolonych z tych wyrobów. Marka ma ogólnie dobre notowania w blogosferze, dlatego i ja postanowiłam się zaprzyjaźnić z ich produktami - zaczęło się dobrze od płynu micelarnego, potem przyszło małe rozczarowanie chwaloną pomadką z peelingiem, a balsam myjący... No właśnie, a temu co dolega :D?

Balsam dostępny jest tylko w jednej pojemności - 300 ml, mieści się w poręcznej butelce, która nie wyróżnia się szczególnie (chociaż ta nietypowa "roślinna" etykieta jest ładna). Opakowanie wieńczy korek z klapką, dobra nasza.

Producent nazwał swój produkt balsamem. Kosmetyk tego typu kojarzy mi się z dość gęstą, kremową konsystencją. Obawiałam się trochę, że taka formuła może być trochę zbyt ciężka w roli szamponu. Tymczasem balsam w wykonaniu Sylveco w najlepszym razie można nazwać popłuczynami po balsamie, ewentualnie rozwodnionym mleczkiem. Konsystencja jest dość płynna, łatwo rozprowadza się  na włosach. Nie pieni się jakoś szczególnie, trzeba go dość sporo, żeby umyć włosy. Balsam pachnie ziołowo, rozmarynem, na szczęście nie jest to aromat, który mnie drażni.

Podstawowym zadaniem szamponu powinno być oczyszczanie. Z tym Sylveco radzi sobie całkiem nieźle, choć nie daje takich skrzypiących włosów, jak np. szampon pokrzywowy Yves Rocher, czy nawet Hipp i fryzura traci świeżość trochę szybciej. Coś za coś - szampon za to bardzo dobrze odżywia włosy, lekko je dociąża, ale nie zabija objętości. Włosy wyglądają na zdrowsze. Jestem mu wdzięczna za to, że nie zrobił mi krzywdy na skórze głowy - gdy go używałam skalp był w miarę grzeczny, nie swędział i się z niego nie sypał śnieg. 

Jestem całkiem zadowolona z tego produktu. To dobry kosmetyk, choć czegoś mi w nim brakuje. Szukam dalej, nie wykluczam jednak powrotu do Sylveco.

Skład: Aqua, Coco-Glucoside, Decyl Glucoside, Mel Extract, Cocamidopropyl Betaine, Butyrospermum Parkii Butter, Panthenol, Simmondsia Chinesis Seed Oil, Cyamopsis Tetragonoloba Gum, Gyceryl Oleate, Lactic Acid, Betulin, Sodium Benzoate, Rosmarinus Officinalis Leaf Oil.

Cena: 25-30 zł/300 ml
Dostępność: sylveco.pl, iwos.pl, helfy.pl, sklepy zielarskie (np. we Wrocławiu - sklep zielarsko-medyczny "Lawenda" ul. Krupnicza).
Ocena: 4/5

Zadanie: korygowanie. Bielenda Super Power Mezo Serum Aktywne serum korygujące

$
0
0
Klient nasz pan - powoli zdaje się, że marki kosmetyczne zaczynają rozumieć sens tych słów. Firmy produkujące kosmetyki kolorowe namiętnie podążają za trendami i wprowadzają nowe, coraz to odważniejsze kolory kredek czy szminek. Dobrze się dzieje także na gruncie pielęgnacji, także tej drogeryjnej. Miło widzieć, że niektóre marki wychodzą na przeciw potrzebom klienta, także temu, który ma problemy skórne. W 2014 pojawiła się nowa seria Ziai, Bielenda także nie pozostała w tyle. Kosmetyki z obu tych linii niemalże od razu stały się hitami. Ziaja mnie nie zachwyciła, czy Bielenda też była nadmuchanym balonikiem?

Choć serum korygujące zdaje się być przeznaczone do skóry problematycznej, to jednak wchodzi w skład linii produktów Anti-age, więc producent wskazał, że można spodziewać się odmłodzenia o 10 lat. 10% kwasu, dekada mniej z twarzy, ale 30 zł z portfela.

Serum znajduje się w szklanym opakowaniu z pipetą. Ryzykowny typ opakowania do trzymania w łazience - odradzam półkę pod lustrem, szczególnie, jeżeli wszystko pali wam się w rękach :). Załączona pipeta chodzi bez zarzutu, można nią nabrać odpowiednią ilość produktu (nie jest to takie oczywiste, w serum Avy trzeba było się bawić dwa razy).

Produkt Bielendy jest kosmetykiem na bazie wody, więc odnośnie konsystencji również nie mam zbyt wiele do napisania - to po prostu woda, nie żel, nie olejek, nie krem. Z uwagi na formułę serum szybko wsiąka w skórę, ale pozostawia delikatną, lekko klejącą (minimalnie, ale jednak) warstwę. Nadaje się pod makijaż. W jego zapachu wyraźnie wybijają się cytrusowo-plastikowe nuty, ale nie są one drażniące - aromat nie jest mocną stroną tego produktu.

Przechodzę do najważniejszego - działania. Producent wskazuje, że serum można używać samodzielnie lub pod krem, codziennie lub 2-3 razy w tygodniu, zostawić na skórze lub zmyć. Opcji stosowania jest sporo, ja zdecydowałam się początkowo na 3 razy w tygodniu, potem wsmarowywałam je codziennie wieczorem. I co? Ciśnie mi się na klawiaturę "jajco", choć to nie do końca prawda.

Zacznę od tego, że najprawdopodobniej zbyt wiele oczekiwałam od tego produktu. Po entuzjastycznych recenzjach spodziewałam się diametralnej i ekspresowej zmiany wyglądu skóry. Początkowo moja cera zareagowała "tak jak powinna": pojawiły się drobne diody na znak oczyszczania. Dobra nasza! Ale ropniaki zniknęły w przeciągu 1,5 tygodnia, po ich wyparowaniu nie widziałam większej różnicy "przed i po". Taki okres czasu nie jest jednak miarodajny do rzetelnej oceny działania, więc używałam serum dalej. Wcierałam, nakładałam, wklepywałam... I tak przez 2,5 miesiąca. Przez ten czas zaobserwowałam jedynie, że serum zaczęło przesuszać skórę. Nie było efektu wow, co nie oznacza, że Bielenda całkowicie poległa. Po skończeniu butelki przeprowadziłam intensywne obserwacje skóry. Nie ma cudownego objawienia jak w przypadku Effacaru Duo, ale cera jest wyraźnie czystsza. Zmniejszyła się ilość makaronu, który beztrosko produkował mój nos. Zwęziły się trochę pory na nosie i policzkach. Rzadko pojawiają się pryszcze, nawet gdy wciągnę tabliczkę czekolady. Skóra wygląda lepiej, trochę mniej się przetłuszcza. Ale przebarwienia są dalej, nie zbladły nawet o pół tonu.

Mam mieszane uczucia w stosunku do tego produktu. Niby coś tam zdziałał, ale jakoś te efekty nie są porywające. Walczę dalej.

Skład: Aqua, Mandelic Acid, Lactobioncic Acid, Niacinamide, Sodium Hyaluronate, Allantoin, Hydroxyethylcellulose, Polysorbate 20, Ethylhexylglycerin, Phenoxyethanol, Parfum, Butylphenyl Methylpropional, Hydroxycitronellal, Limonene, Linalool.

Cena: ok. 30 zł/30 g
Dostępność; Drogerie Natura, Hebe, Rossmann
Ocena: 3,5-4/5

Dobrze dopasowane? Benefit They're real Mascara, Coralista Ultra Plush Lip Gloss, Sun Beam

$
0
0
Baba jaka jest każdy widzi. Jak to w tym starym kawale: Bóg stworzył Adama i krzyknął "jakiś Ty piękny", po czym uformował Ewę i stwierdził "ee, a Ty to będziesz musiała się malować". My kobiety tak mamy, lubimy poprawiać swoją urodę. Głupia kreska eyelinerem potrafi nam poprawić humor. Potrafimy długo debatować nad kosmetykami, godzinami je wybierać, z nabożeństwem testować. Oczywiście generalizuję, każda dziewczyna jest inna :D. Podobnie rzecz ma się z blogerkami; niby każda ma swoje zdanie, ale są pewne prawidłowości. Każda powinna kochać miłością nieskończoną płyn micelarny z Biodermy, zachwycać się pędzlami Zoeva, wzdychać do kosmetyków Benefit... Czy produkty tej kultowej amerykańskiej marki są warte aż takiego uwielbienia? Hexx kilka miesięcy temu umożliwiła mi sprawdzenie tego fenomenu na własnej skórze. Z jakim skutkiem?

Jak na kosmetyki z trochę wyższej półki Benefit zaskakuje stylistyką pin-up, w którą uparcie idzie w promocji marki. Opakowania produktów także nie przypominają eleganckich puzderek, które gnieżdżą się na półkach perfumerii. Zamiast elegancji-Francji jest wesoło i kolorowo. Nie każdemu to odpowiada, ale akurat mnie ta stylistyka zupełnie nie przeszkadza.

Jednym ze sztandarowych kosmetyków Benefit jest tusz They're real (przy okazji zobaczcie reklamę, osoba, która ją tworzyła ma dość specyficzne poczucie humoru - KLIK). Maskara ta ma zapewniać efekt sztucznych rzęs - wydłużać, nadawać objętość, podkręcać i unosić, a przy tym cechować się dobrą trwałością. Niby wszystko pięknie... Ale po kolei, zacznijmy od szczoteczki. Ta w mini wersji nie różni się od tej w standardowej, dlatego pozwolę sobie ją ocenić. Jest silikonowa (tak jak lubię) i spora (nie lubię). Tym, co mnie do niej przekonuje jest to, że wypustki do malowania są także na czubku szczoteczki, dzięki czemu mimo jej rozmiarów można dotrzeć w wewnętrzny kącik. I za to plus. Szczoteczka z racji materiału, z którego jest wykonana powinna dobrze rozczesywać włoski. Może i to robi, ale nie z tą "wkładką".

Konsystencja maskary od początku była dość zwarta. Tusz daje efekt pogrubionych i wydłużonych rzęs, ale przy okazji trochę je zlepia, Co istotne, przez taką formułę, kosmetyk dość szybko przestaje zdatny do użytku (zaobserwowałam to zarówno ja, jak i moja ciotka, która posiada pełnowymiarowy produkt). Tusz jest bardzo trwały, bardzo mocno trzyma się rzęs - do zmywania niezbędny jest konkretny płyn dwufazowy.

Nie jest to zła maskara, ale jak za taką cenę (mini wersja kosztuje w Sephorze 45 zł i mieści 4 g, pełen wymiar kosztuje 125 zł za 8,5 g - ciekawostka: bardziej opłaca się wziąć dwa maluchy niż jeden duży tusz :D) nie jest to kosmetyk wart grzechu. Zwłaszcza, że mnie uczulił, szczoteczka jest trochę za twarda i drapie, a podobny efekt mogę osiągnąć tuszem Wibo Growing Lashes (tylko ten jest mniej trwały niż Benefit). Chyba nie zagości ponownie w moich progach.



Skład: Aqua, Paraffin, Polybutene, Styrene/Acrylates/Ammonium Methacrylate Copolymer, Cera Alba, Bis-Diglyceryl Polyacyladipate-2, C18-36 Acid Tryglyceride, Palmitic Acid, Stearic Acid, Triethanolamine, VP/Eicosense Copolymer, Acacia Senegal Gum, Hydroxyethylcellulose, Phenoxyethanol, Tetrasodium EDTA, Butylene Glycol, Caorylyl Glycol, Tocopheryl Acetate, Sodium Laureth-12 Sulfate, Glycerin, Potassium Sorbate, Sericin, Calcium Chloride, Sodium Hyaluronate, Tila Tomentosa Bud Extract, Citric Acid, BHT, Sorbic Acid, [+/-: CI 77491, CI 77492, CI 77007, CI 77288, CI 77289, CI 77891].

Błyszczyk Ultra Plush w odcieniu Coralista z miejsca kupił mnie swoim odcieniem. Z racji swojej niezbyt wyrazistej urody, lubię intensywne barwy. Aplikacja na dłoń pobudziła apetyt, więc zanurkowałam do kosmetyczki w poszukiwaniu lusterka. Przystępuję do smarowania, a tu... Licho. Koloru tyle, co kot napłakał. Na ustach wygląda bardzo delikatnie, daje zaledwie kropelkę koloru.

Formuła produktu jest dość ciekawa. Nie jest to taki typowy błyszczyk-klejuch. Ma mniej lepiącą, bardziej... aksamitną konsystencję. Bardzo przyjemnie się go nosi, nie obciąża warg. Lekko łapie kąciki, ale nie czyni tego w uciążliwy sposób. Dość szybko "wchłania" się  usta, właściwie po 30 minutach możemy zapomnieć o połysku. Błyszczyk pozostawia usta delikatnie wypielęgnowane, ale nie trwa to więcej niż godzinę. Koszt takiej przyjemności to 79 zł za 15 ml. Zdecydowanie zbyt wygórowany w stosunku do przeciętnej jakości.

Blurmaster :D
Skład: Hydrogenated Polyisobutene, Isononyl Isononanoate, Ethylene/Propylene/Styrene Copolymer, Butylene/Ethylene/Styrene Copolymer, Polyglyceryl-2 Triisostearate, Ethylhexyl Palmitate, Trimethylolpropane Triisostearate, Parfum (Fragrance), Trihydroxystearin, BHT, Butylene Glycol, Caprylyl Glycol, Phenoxyethanol, Propyl Gallate, Sodium Hyaluronate, Hexylene Glycol. [+/- May Contain: CI 12085 (Red 36, Red 36 Lake), CI 15850 (Red 6, Red 7, Red 7 Lake), CI 15985 (Yellow 6, Yellow 6 Lake), CI 19140 (Yellow 5, Yellow 5 Lake), CI 42090 (Blue 1 Lake), CI 45380 (Red 21, Red 21 Lake, Red 22 Lake), CI 45410 (Red 27, Red 27 Lake, Red 28 Lake), CI 73360 (Red 30, Red 30 Lake), CI 77891 (Titanium Dioxide), CI 77163 (Bismuth Oxychloride), CI 77491, CI 77492, CI 77499 (Iron Oxides), CI 77742 (Manganese Violet)].

Z całej trójki najbardziej przypadł mi do gustu rozświetlacz Sun Beam. Kultowym produktem w tej dziedzinie jest jego brat High Beam, ale uważam, że "słonecznej wersji" też warto się przyjrzeć. Szczególnie warto się nim bliżej zainteresować latem. Myślę, że ma szansę spodobać się też dziewczynom z bardziej śniadą cerą. 

Sun Beam to kosmetyk, który delikatnie barwi skórę na złotobrązowy kolor. Na opalonej cerze się ten odcień bardzo dobrze wtapia. Rozświetla dość subtelnie, dlatego może być dobrym kosmetykiem dla osób, które lubią takie lekkie ożywienie skóry. Pomimo płynnej konsystencji, to produkt, z którym można pracować i z którym trudniej jest przesadzić niż z przereklamowaną Mary Lou z The Balm. Ponadto Sun Beam jest trwały, przetrwał kilka dobrych godzin nawet w upały. Jest jednak jedna istotna kwestia, którą warto wziąć pod uwagę przy zakupie (taka przyjemność kosztuje 115 zł za 13 ml) - kosmetyk jest ważny zaledwie 6 miesięcy od otwarcia. Jest przy tym niesamowicie wydajny - moim zdaniem warto zaopatrzyć się w jakiś zestaw, w którym jest miniatura tego produktu. Ceny zestawów są odrobinę wyższe, ale za to można wypróbować większą ilość kosmetyków.


Na każdym zdjęciu
Po prawej: Mary Lou
Po lewej: Sun Beam


Skład: Aqua (Water), Caprylic/Capric/Succinic Triglyceride, Pentylene Glycol, Polymethyl Methacrylate, Mica, CI 77891 (Titanium Dioxide), Dimethicone, Limnanthes Alba (Meadowfoam) Seed Oil, Synthetic Fluorphlogopite, Hydroxyethyl Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Dimethicone Peg-7 Phosphate, Trimethylsiloxysilicate, Phenoxyethanol, Steareth-21, Squalane, CI 77491 (Iron Oxides), Butylene Glycol, Silica, Caprylyl Glycol, Steareth-2, Tocopheryl Acetate, Polysorbate 60, CI 77499 (Iron Oxides), Sodium Stearoyl Glutamate, Sodium Hydroxide.
Ogromnie się cieszę, że miałam możliwość wypróbowania tej trójki. Co prawda, te kosmetyki mnie nie zachwyciły; być może dlatego, że dwa typy z nich (błyszczyk i tusz) ogólnie nie uznaję za produkty, w które warto inwestować. Nie wykluczam jednak, że Benefit dostanie kiedyś kolejną szansę na wykazanie się :).

Dzieło przypadku. Paese Płyn micelarny do demakijażu

$
0
0
Promocje czynią zakupoholika. Dwa razy do roku, wiosną i jesienią, rozmaite czasopisma fundują nam akcje promocyjne. To znakomita okazja, by w końcu zdobyć upragnioną rzecz z rabatem. To także szansa na dokonanie przypadkowego zakupu zupełnie niepotrzebnego przedmiotu, który przypadkiem może okazać się hitem. Tak się miała sprawa z płynem micelarnym Paese. Ta marka w gazetowych akcjach rzuca chyba największym rabatem, bo aż zniżka sięga 40%. Wybrałam się do wrocławskiej Renomy, by zakupić bazę pod cienie dla jednej z ciotek i przy okazji postanowiłam przygarnąć drobiazg dla siebie. Padło na płyn micelarny; kosmetyk tego typu idzie prawie jak woda :D.

Opakowanie nie wyróżnia się niczym szczególnym. Butelka jest przezroczysta, poręczna, a całość zamyka się na klapkę. Pełnia szczęścia :).

Kwestia konsystencji zawsze sprawia mi problem w przypadku płynów micelarnych. Cóż pisać o wodzie? Że mokra? Paese nie pieni się (chyba, że się potrząsało butelką jak szaleniec, żeby zmieszać nieistniejące dwie fazy - patrz: moja mama - myślałam, że padnę :D), nie pozostawia na skórze lepkiej warstwy. Może w uwagi na trochę morski zapach (coś jak stara wersja kosmetyków AA z linii Ultra Nawilżania). Płyn jest przezroczysty - może to głupotka, ale widać, kiedy wacik jest na pewno czysty (miałam zastrzeżenia do brązowego Sylveco - nie byłam pewna, czy twarz jest czysta, bo wacik był zabarwiony).

Najistotniejsze w przypadku kosmetyków do demakijażu jest ich działanie. Paese ma moc! Niby taki niepozorny, taki delikatny dla skóry i oczu (nie pieką, jupi!), a taki bezlitosny dla resztek makijażu. Świetnie zmywa nawet kosmetyki wodoodporne (takie jak turkusowa kredka z Essence). Ma pewne problemy z trwałymi szminkami (Bourjois Rouge Edition Velvet Peach Club), ale jestem w stanie mu to wybaczyć.


W świetle ostatnich dyskusji odnośnie recenzji, zastanawiałam się, czy publikować tę. W końcu powszechnie wiadomo, że pozytywna opinia na pewno jest opłacona. A dobre słowo od marudy? Uwierzcie mi, na czeku doliczyłam się sześciu zer :D. Do tego płynu z Paese wrócę na pewno. Wypróbuję też wersję "arganową", to może być ciekawe doświadczenie.

Skład: Aqua, Propylene Glycol, Polyglyceryl-4 Laurate/Sebacate, Polygyceryl-6 Caprylate/Caprate, Cetrimonium Bromide, D-Panthenol, Sodium Citrate.

Cena: ok. 18 zł/210 ml
Dostępność: stoiska firmowe Paese, sklep internetowy marki
Ocena: 5/5

Rozjemczyni. Organique Argan Shine Mask

$
0
0
Ja i moje włosy to dwa zupełnie odrębne byty. Ja w tą, one w tamtą. Nigdy nie jest nam po drodze. Nie chcą wyglądać tak, jakbym sobie tego życzyła. Są falowane, wysokoporowate i zwykle wyglądają jakby trzasnęły w nie wszystkie pioruny krążące w okolicy. Pacyfikuję je gumkami i tak sobie jakoś żyjemy. Czasem jednak miewam ochotę na to, by uwolnić towarzystwo. I tutaj zwykle zaczyna się problem. Jak tu wyjść do ludzi, gdy włosy przypominają skrzyżowanie lwiej grzywy i lekko zużytej miotły? Jakoś mi się to nie widzi.

Nie zwróciłabym uwagi na maskę Argan Shine, gdyby nie Kaśka, która gorąco mi ją polecała. Należę do osób, które zazwyczaj trzy razy obejrzą złotówkę zanim ją wydadzą (pomijam krótkie okresy niepohamowanego zakupoholizmu), dlatego kręciłam nosem nad tym produktem. W owym czasie walczyłam ze skórą głowy; wytłumaczyłam sobie zakup tej maski właśnie szalejącym skalpem. Pierwotnie zamierzałam ją tak zużyć. Nie udało mi się, ponieważ skóra głowy zupełnie ją zignorowała. Postanowiłam więc zużyć maskę na włosy.

Choć producent nazwał maskę Argan Shine, co sugerowałoby przewagę oleju arganowego w składzie, to jednak jest to taka maska z olejem arganowym jak margaryna z dodatkiem masła. Argan jest modny, to go dali na pierwszy plan, choć w składzie pierwsze skrzypce gra olej bawełniany, a tytułowy olej siedzi z tyłu orkiestry. Szczegół.

Maska mieści się w plastikowym słoiczku. Organique bardzo dba o wygląd swoich opakowań, słoik ładnie prezentuje się na wannie. Szkoda tylko, że nie zabezpieczają swoich kosmetyków. Niby sklepy są małe, ekspedientki czuwają, ale uwierzcie mi, nałogowy macant znajdzie sposób.

Zaskoczyła mnie konsystencja tego produktu. Coś, co nazywa się maską, kojarzyło mi się zawsze z taką bardziej gęstą formułą. Tymczasem Argan Shine jest dość rzadka (ale nie płynna), przypomina raczej standardową odżywkę. Dobrze się rozprowadza, nie spływa z włosów. Przyjemnie pachnie; nie jestem w stanie zidentyfikować zapachu, choć kojarzy mi się trochę z bawełnianymi dezodorantami.

Jak maska wpłynęła na moje włosy? Już po pierwszym użyciu zdziwiłam się, że włosy wyglądają jakby trochę inaczej. Takie dziwne były, błyszczały jak głupie. Stałam przed lustrem i patrzyłam się jak cielę na malowane wrota. Kolejne spotkania udowodniły mi, że ten piękny blask nie był tylko wypadkiem przy pracy - z tą maską to standard. Ponadto włosy zaczęły wyglądać na bardziej miękkie, takie "ułożone" i zdrowsze. I takie też były. Stały się niesamowicie miękkie w dotyku. Co ciekawe, maska ich specjalnie nie dociążała - wygładzała, nadawała połysk, ale przy tym włosy nadal były pełne objętości, choć nie były spuszone.

Moje włosy bardzo polubiły tę maskę (oczywiście, nie mogły jakiejś tańszej, musiały drogą). Myślę, że z pewnością do niej wrócę, tylko muszę przyczaić się na jakiś rabat. Dość szybko zużywam kosmetyki do włosów, więc gdybym chciała karmić szopę tylko tą maską, prawdopodobnie szybko poszłabym z (pustymi) torbami

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Gossypium Herbacetum Seed Oil, Brassicamidopropyl Dimethylamine, Inulin, Glycerin, Lactitol, Xylitol, Parfum, Argania Spinosa Kernel Oil, Benzyl Alcohol, Aspartic Acid, Tetrasodium Glutamate Diacetate, Tocopherol, Helianthus Annuus Seed Oil, Dehydroacetic Acid.

Cena: ok. 45 zł/150 ml
Dostępność: sklepy firmowe Organique
Ocena: 4,5/5

Hit czy kit? Lovely Nude Make-up Kit

$
0
0

Nie należę do mistrzyń makijażu. Ciągle się uczę malować siebie (z różnym skutkiem), czasem operuję pędzlami na kimś innym (ekhem, przemilczmy to). Wierzcie lub nie, ale używanie kosmetyków kolorowych sprawia mi przyjemność. Mniej więcej taką jak jedzenie czekolady (dobra, trochę przesadziłam). W ostatnim czasie upodobałam sobie mazanie oczu, więc często sięgam po cienie do powiek, często też w mojej kosmetyczce pojawiają się nowe. Ostatnio jednak wygrzebałam paletkę, która zagościła w kosmetyczce mniej więcej rok temu, a jakoś do tej pory nie doczekała się nawet małej wzmianki. Panie i Panowie, przed Państwem Biedanaked, czyli paleta, którą możesz wykonać "nudowy" (cytat prosto z opakowania) makijaż oczu i nie wydasz w tym celu milionów monet.

Opakowanie z pewnością nie jest atutem tego produktu (jak zwykle w przypadku Lovely i Wibo). Nie oczekuję bajerów w postaci lusterka, pozytywki i zdobień a'la jajka Faberge, ale producent mógłby zadbać trochę o jakość tworzywa, z którego została wykonana kasetka. Plastik jest naprawdę lichutki, mam wrażenie, że zaraz trzaśnie. Do zestawu dołączona jest pacynka - ta nie przypomina takich badziewnych włochaczy, jest dość porządnie wykonana, choć nie jest takiej jakości jak ta ze Sleeka czy Misslyn. Niestety nie współpracuje z cieniami.


Konsystencja cieni w znakomitej części jest kremowo-pudrowa. Lepiej przyczepiają się do skóry niż cienie z palety Misslyn, przez co pigmentacja nie jest taka najgorsza - szczególnie nieźle radzą sobie te błyszczące cienie. Maty są dość słabo nasycone, nienajlepszej jakości jest też czarny cień z drobinkami. Cienie są dość miałkie, lubią się osypywać. Zanikają przy rozcieraniu, dlatego zabawa z nimi jest dość praco- i czasochłonna (jak ze Sleekami).

Paleta Lovely nie błyszczy pod względem trwałości. Bez bazy cienie blakną, rolują się i znikają w przeciągu godziny. Nie sposób nosić je bez bazy.

Tym, co nie do końca mi się podoba, to dość mocna inspiracja popularną paletą Naked 2. Pozwoliłam sobie więc ochrzcić ten zestaw mianem Biedanaked, co jednym może się podobać, a innych będzie irytowało :D. Co znajdziemy w uboższej kuzynce amerykańskiego wytworu?


waniliowy matowy cień - delikatnie żółtawy, niestety niezbyt dobrze napigmentowany,
chłodny perłowy złoty - jeden z moich ulubionych cieni z tej palety, bardzo ładny, dzienny, złoty kolor, choć bardziej błyszczy niż kryje.
kość słoniową o matowym wykończeniu - taka brudna biel, dość sucha
rudo-czerwony perłowy kolor - jeden z lepiej nasyconych cieni, ale to dość trudny kolor do noszenia
chłodny odcień matowego beżu z nutą fioletu - przypomina mi trochę Inglota 358M, ale jest odrobinę fioletowy; niestety bez szału pod względem intensywności koloru
czekoladowo-złoty matowy brąz ze złotymi drobinkami - kolejny cień, który lubię; mimo drobinek ładowałam go w załamanie. Kolor jest nasycony.
perłowy srebrny z fioletowymi nutami -  zwyczajnie nie mój typ, wyglądam w nim na chorą. Bez szał
perłowy ciemny szary - chłodny odcień, nie pasuje do mnie
perłowe srebro - kolejny z gamy mroźnych kolorów, klasyczne srebro
złoty perłowy brąz - bardzo ciepły odcień, mimo swojego wykończenia bardziej suchy niż inne perłowe kolory
chłodny perłowy brąz - kolejny dobry cień; cechuje się dobrym nasyceniem. 
matowy czarny ze srebrnymi drobinkami - nie przepadam za czernią; tutaj producent próbował uatrakcyjnić nudnego smęta, ładując do niego drobinki. Niestety, cień nie jest najlepszej jakości, wygląda to taka wyblakła, smutna czerń.

Paletę Lovely mam od dość dawna, ale dopiero teraz pokusiłam się o recenzję. Zwyczajnie nie wiem, co myśleć o tych cieniach. To nie jest zły produkt, szczególnie biorąc pod uwagę jego niewygórowaną cenę. Z drugiej strony to nie jest paleta "pewniak", po którą sięgam chętnie i często - znam lepsze cienie do makijażu dziennego. Myślę, że Lovely to dobra opcja dla dziewczyn, które dopiero zaczynają się bawić makijażem - za niecałe 13 zł będą miały możliwość wypróbowania 12 kolorów o różnych wykończeniach i w różnych tonacjach.

Skład: Talc, Mica, Polymethyl Methacrylate, Magnesium Stearate, Kaolin, Polyethylene, Methylparaben, Propylparaben Caprylic/Capric Triglyceride, Dimethicone, Pentaerythirtyl Tetraisostearate, Bis-Diglyceryl Polyacyl Adipate-2, CI 77491, CI 77499, CI 77891, CI 16035, CI 42090, CI 77742.

Cena: 12,40 zł/15,6 g
Dostępność: Rossmann
Ocena: 3,5/5

Mistrzyni w kategorii żółwi. Zużycia stycznia

$
0
0
Taaak, styczeń już za nami! Dla przypomnienia: to ten paskudny miesiąc, gdy trzeba jeszcze udawać, że realizuje się postanowienia noworoczne, a każdy dzień to Blue Monday. Na szczęście jest już luty i bez wyrzutów sumienia można walnąć się na kanapę i obłożyć pączkami.

Początek roku był mizerny w moim wykonaniu, także w przypadku zużyć. Wystartowałam z tym projektem powoli, jak na żółwia lub ślimaka przystało. Dlatego śmieci ze stycznia będzie mało. Odkuję się! Kiedyś :D.


Ryba psuje się od głowy, a ja od niej zaczynam prezentację zużyć. Tym razem nie wpadło nic do włosów, dlatego od razu przejdę do pielęgnacji twarzy.

Było: Yves Rocher Peeling z pudrem z moreli - głaszczący, drogi bubelek (20 zł za takie maleństwo to zdzierstwo w porównaniu z 15 zł za 150 ml morelowej Sorayi). Nie mam zastrzeżeń jedynie do jego zapachu. Od peelingu oczekuję jednak konkretnych działań, a nie tylko apetycznych nut zapachowych.

Jest: Sylveco Oczyszczający peeling do twarzy - ten kwiatkami nie pachnie, ale ma korund, więc jestem wstępnie ugłaskana.



Było: Yves Rocher Sebo Vegetal Maseczka oczyszczająca - ach, ten YR i ich zniżki... Muszę w końcu oduczyć się biegania tam z wywieszonym językiem i dużą zniżką pod pachą. Kosmetyki tej marki są dość drogie, co więcej, nawet po obcięciu połowy ceny nieczęsto warte uwagi. Nie zauważyłam jakichś spektakularnych efektów po tej maseczce. Skóra była przez chwilę odarta z sebum i to na tyle. Ponadto denerwował mnie jej alkoholowy zapach. Nie skuszę się ponownie.

Jest: Nacomi Glinka Ghassoul - zaniedbałam ostatnio glinkę. Dlaczego? Jestem najzwyczajniej w świecie leniwa i wolałam sięgać po gotowe rozwiązania. Obiecuję poprawę.



Było: Bell 2skin Pocket Pressed Powder Mat - kilka miesięcy temu był szał na ten puder. Zupełnie nie potrafię zrozumieć dlaczego. Z serii 2skin zachwycił mnie róż, ale puder na kolana nie powala. Spodziewajcie się recenzji w najbliższych dniach.

Jest: Yves Rocher Coleurs Nature Puder Matujący - gdy kończyłam drugi poziom na karcie klienta, postanowiłam wziąć właśnie ten kosmetyk, bo cieszył się dobrymi opiniami. Teraz można dostać go za mniej niż połowę ceny, ponieważ zmieniają opakowanie (ciekawa jestem, czy coś "odświeżą" także w składzie - YR lubi wycofywać albo psuć dobre kosmetyki).



Było: Inglot Bibułki matujące - po przygodzie z Wibo zastanowiałam się, czy produkt tego typu jest mi w ogóle potrzebny. Dzięki Inglotowi wiem, że absolutnie tak! Skrobnę więcej jeszcze w tym miesiącu.

Jest: Theatric Professional Bibułki Matujące Super Absorbujące - na razie pochłonęły moje pieniądze i cierpliwość.


Było: Lirene Miodowy nektar do mycia ciała - sernikiem pomarańczowym nigdy nie pogardzę. Zapach jest genialny, opakowanie mniej. Bardzo irytuje mnie ta maleńka dziurka, przez którą trzeba wyciskać produkt.
Yves Rocher Fresh Rose Shower Gel - dawali na urodziny, to wzięłam. Zaskoczyłam tym samą siebie, ponieważ, ze wszystkich dostępnych wersji, mój nos zaakceptował jedynie różaną. Żel pachnie naprawdę przyjemnie, ta róża nie jest za słodka i nie przytłacza. Poważnie zastanawiam się nad zakupem balsamu z tej serii - jeżeli miałyście, to dajcie znać!

Jest: Nivea Harmony Time Kremowy żel pod prysznic - zapomniałam już, jak bardzo lubię żele Nivea. Postanowiłam odświeżyć sobie pamięć. Co jak co, ale kremowe żele tej marki są świetne; lubię je do tego stopnia, że kupuję chętnie nawet różę w ich wydaniu :).


Było: Yves Rocher Expert Reparation Mleczko odbudowujące do skóry bardzo suchej - może jestem uprzedzona, ale mnie się formula mleczka nie kojarzy z regeneracją i skórą suchą. Uważam, że takie piórkowe konsystencje nie mają odpowiedniej mocy. I tym razem się nie pomyliłam. Mleczko pięknie pachnie (aromat kojarzy mi się z kosmetykami dla dzieci), szybko się wchłania, ale nie przynosi wybitnej ulgi suchej skórze.
Isana Body Creme Sheabutter&Kakao - gigantyczne masło w niskiej cenie. Świetne smarowidło do codziennego stosowania.

Jest: Farmona Sweet Secret Szarlotkowe masło do ciała - pachnie jak ciasto mojej mamy i to wystarczy, żebym je pokochała.


Było: Wellness&Beauty Badeoel mit vertvollem Sesamoel&Vanille-Extract - w dalszym ciągu uważam, że cuda do wanny to strata pieniędzy (chociaż nie odmówiłabym zestawu do kąpieli w ramach prezentu - ot, taki paradoks). Zdecydowałam się jednak na ten olejek, bo Angel podpowiedziała, że to świetne smarowidło do ciała. Uwielbiam wanilię, więc musiałam mieć tę małą buteleczkę, Zużyłam z dużą przyjemnością, w zapasie czeka kolejna.

Jest: Wellness&Beauty Badeoel mit Provence-Lavendel&Olivenoel - nie przepadam za lawendą, ale uwielbiam kolor fioletowy. Gdy wybrałam się po waniliowy olejek, lawendowy sam wskoczył mi do koszyka. I nie żałuję, bo zapach pozbawiony jest tej świdrującej lawendowej nuty, która tak  bardzo mnie drażni.


Było: Yves Rocher Culure Bio Odżywczy krem do rąk Miód i Muesli - nie chcę się tu rozpisywać, ten pan zasłużył osobną notkę.
L'occitane Hand Cream 20% Shea - postanowiłam dać kolejną szansę L'occitane. Miałam kiedyś trzy miniaturki kremów do rąk tej marki i nie byłam tak zachwycona jak powinnam. Niestety, nadal podtrzymuję swoje zdanie - to nie jest rewelacyjny krem. Moja skóra chyba nie lubi masła shea.

Jest: p2 Ultra Moisturizing Hand Sorbet - prosiłam mamę o zakup kremu do skórek, ale pomyliła się i wzięła krem do rąk. Kosmetyki do dłoni schodzą u mnie jak woda (przynajmniej w zimie), dlatego nie ma płaczu, wyciapie się.



Ha! Kto myślał, że go nie będzie :D?

To już wszystkie kosmetyki, z którymi rozprawiłam się w styczniu. Może ten miesiąc będzie bardziej owocny. Czas powoli na wiosenne porządki, także w kosmetyczce, prawda?

Muesli na śniadanie. Yves Rocher Culture Bio Odżywczy krem do rąk

$
0
0
Jeszcze kilka lat temu o poranku do szczęścia wystarczyła mi tylko kawa. Teraz jednak nie wyjdę z domu (albo wyjdę, gdy wyciągają mnie za uszy) bez czegoś bardziej pożywnego w żołądku. Czasem jednak nie mam czasu na przygotowywanie posiłku w domu, dlatego ratuję się gotową sałatką albo kupuję jogurt i muesli. Jajecznicy to nie zastąpi, ale z braku laku zjem trawę albo trociny. Moje dłonie też jakiś czas temu zaczęły dostawać śniadanie w postaci kremu do rąk Yves Rocher. Czy sprostał ich oczekiwaniom?

Seria Culture Bio (w odświeżonej wersji) była swego czasu popularna w wizażowym wątku YR. Dziewczyny rozpływały się nad zapachem muesli i miodu, szczególnie w przypadku żelu pod prysznic. Ale i krem zyskał grono fanek. Tak, kupiłam ten produkt wyłącznie z uwagi na pozytywne opinie. Tak, żałuję.

Zanim wyleję wszystkie żale, chwilę uwagi poświęcę opakowaniu. Tubka z klapką jest bardzo poręczna. Z uwagi na niewielkie rozmiary łatwo wsunąć ją do torebki.

Konsystencję kremu określiłabym mianem standardowej. Nie jest zbyt rzadka, ale nie przypomina też maści. Porównałabym ten produkt do kremu Isana z mocznikiem, ale Yves Rocher jest odrobinę bardziej "zbity", skoncentrowany, cięższy. Ten ciężar spowodowany jest tym, że krem jest zwyczajnie tłusty. Obietnicę "aksamitnej, nietłustej konsystencji" można włożyć między bajki. Dla pewności przeprowadziłam test w autobusie - po 40 minutach podróży, przy wysiadaniu wykonałam pełen obrót na rurze połączony z efektownym siadem :D. To jest smalec, koniec i kropka.

Dobra, pal licho tłustość, mogłabym mu to wybaczyć, gdyby za taką formułą szło cudowne działanie (wylądowałby przy lampce i ładowałabym go na noc). Niestety tak nie jest. Krem właściwie powierzchownie koi suchą skórę. Wystarczy chwilę poprzerzucać papiery albo umyć dłonie, by skóra wróciła do stanu sprzed aplikacji - zaawansowanego stadium zimowego sucharka. Mam w związku z tym pewne podejrzenia:
1. moja skóra zwyczajnie nie trawi masła shea w dużym stężeniu - nie sprawdziło mi się czyste pod oczy, nie daje rady w rozmaitych kremach do rąk (np. słynnym L'occitane); ta teoria jednak pada, ponieważ z balsamem shea z Organique się polubiłam.
2. Yves Rocher nie potrafi robić kosmetyków odżywczych - ich odżywczy krem do stóp to zawodnik wagi piórkowej, podobnie jak super odżywcze mleczko do ciała, równie odżywczy balsam do ust, czy bohater tej notki właśnie. Przeciętne to, aż boli.

Jakieś plusy? Tak, całkiem przyjemny zapach, faktycznie czuję muesli z miodem (ale bez mleka - szkoda, wtedy zapach nie byłby taki papierowy).

Chyba potrzebny mi odwyk od Yves Rocher. Ostatnio kosmetyki tej marki rozczarowują mnie na całej linii.

Skład: Aqua, Isopropyl Myristate, Butyrospermum Parkii Butter, Glycerin, Glyceryl Stearate Citrate, Acer Saccharium Extract, Caprylic/Capric Triglyceride, Ricinus Communis Seed Oil, Stearyl Alcohol, Mel, Hordeum Vulgare Stem Water, Helianthus Annuus Seed Oil, Glyceryl Stearate SE, Benzyl Alcohol, Cetyl Alcohol, Xanthan Gum, Parfum, Hudrogenated Castor Oil, Avena Sativa Kernel Extract, Sodium Benzoate, Zea Mays Starch, Alcohol, Salicylic Acid, Castanea Sativa Seed Extract, Citric Acid, Potassium Sorbate, Sodium Hydroxide.

Cena: ok. 20 zł/75 ml
Dostępność: sklepy firmowe Yves Rocher, sklep internetowy
Ocena: 2/5
Viewing all 404 articles
Browse latest View live