Quantcast
Channel: Czasami kosmetycznie
Viewing all 404 articles
Browse latest View live

Bardzo gorzka ta czekolada. Bell 4mat eyeshadows 01

$
0
0
Nigdy nie ukrywałam tego, że jestem łasuchem. Lubię sobie porządnie podjeść. Szczególnie w mój gust trafia wszystko, co słodkie. Jestem zakochana w lekkich jak piórko piankach, wodospadach tofee, tonach żelków... A to wszystko najchętniej polałabym czekoladą. Niestety, gdybym folgowała sobie tak często jakbym chciała, to byłabym znacznie szersza niż wyższa (teraz jestem szersza "trochę" :D). Dlatego szukam w kosmetykach czegoś, co przypomni mi ulubione łakocie. Paletka Bell wpadła mi w szpony, bo jej tłoczenie skojarzyło mi się z czekoladkami Schogetten :D. Nasz los został przypieczętowany, gdy mama stwierdziła, że to moje kolory.

Cienie zamknięte są w porządnym opakowaniu z grubego plastiku. Paletka jest niewielka, być może dlatego poszczególne odcienie są nie są od siebie oddzielone żadnymi przegródkami.

Konsystencja pudru jest dość przyjemna w dotyku, delikatnie aksamitna. Cienie nie są w żadnym wypadku zbite. Łatwo nabierają się zarówno na palec, jak i pędzel. Nie osypują się. Nie sprawiają problemów przy rozcieraniu.

Niestety, cienie tracą urok w momencie zetknięcia ze skórą. W palecie prezentują się zachęcająco, niestety, poza najciemniejszym brązem, są praktycznie niewidoczne. Pigmentacja leży. Do tego, żeby te najjaśniejsze i ten brudny róż były widoczne na zdjęciach, musiałam nałożyć kilka warstw.

Trwałość też nie jest jakaś powalająca. Bez bazy rolują się po 2 godzinach, na bazie są w stanie dobić do sześciu. Przeciętność w każdym calu.

Wariant, który posiadam, to dość bezpieczna wersja na co dzień. Znajdziemy tu:
- jasny, prawie biały na skórze, beż, 
- lekko pomarańczowy, cielisty odcień
- brudny róż
- czekoladowy brąz.

Z uwagi na udane połączenie kolorów paleta miała szansę na stanie się stałym elementem mojego makijażu. Niestety, kiepska pigmentacja i nienajlepsza trwałość skutecznie mnie do niej zniechęciły.



Skład: Talc, Mica, Copernica Cerifera Cera, Isocetyl Stearoyl Stearate, Octyldodecyl Stearate, Magnesium Stearate, Tocopherol, Isopropyl Titanium Trisostearate, Sodium Lauroyl Aspartate, Ascorbyl Palmitate, Ascorbic Acid, Zinc Chloride, PEG-8, Citric Acid, Methylparaben, Propylparaben.
Może zawierać: CI 15850, CI 16035, CI 19140, CI 42090, CI 45410, CI 77007, CI 77266, CI 77491, CI 77492, CI 77510, CI 77742, CI 77891.

Cena: ok. 17 zł
Dostępność: drogerie Hebe, Jasmin
Ocena: 2/5

Egzamin wstępny. Essence Hello Autumn Eyeshadow Palette 01 Walk in the park

$
0
0

Wychodzę z założenia, że co nagle to po diable i zazwyczaj staram się nie ferować wyroków pochopnie. Nieraz zdarzyło się tak, że coś w pierwszej chwili mnie zachwyciło, a potem nagle przestało się podobać. Czasem bywało tak, że nad czymś początkowo kręciłam nosem, a następnie były fajerwerki. Warto najpierw coś dokładnie sprawdzić, żeby się o tym wypowiedzieć. Tym razem zdradzę swoje żelazne zasady, żeby napisać o produkcie z edycji limitowanej. Takie kosmetyki, jak wiadomo, znikają równie szybko, co się pojawiły. Nie widzę natomiast sensu opisywania produktów za kilka miesięcy, gdy nie będą już dostępne w sprzedaży (ostatnio widziałam recenzję lakieru z limitowanej edycji Into the wild, którą można było zdobyć 2 albo 3 lata temu. Jaki sens ma taka notka? Według mnie żaden.) Z tego względu dzisiaj pod lupę idzie paletka cieni z limitki Hello Autumn, a za kilka dni dobiorę się do różu z tej serii. Czy kosmetykom z tej edycji limitowanej uda się zdać egzamin wstępny na Zoilowy Uniwersytet Kosmetyczny :D?

Essence nie grzeszy pięknymi opakowaniami. Jest to marka tania, więc być może na nich tnie się koszty, aby zaoferować niewysoką cenę. Muszę przyznać, że choć jest ona bez ozdóbek, kasetkę oceniam pozytywne - jest wykonana z grubego plastiku i wygląda bardziej porządnie zarówno niż opakowania pojedynczych cieni ze standardowej linii, jak i różów do policzków. Dość łatwo się otwiera, ale nie ma obaw, że zrobi to samodzielnie bez woli i wiedzy właściciela. Dołączona jest też pacynka, podobna do tych z palet Sleek.

Cienie mają przyjemną, lekko kremową konsystencję. Nie są może takie maślane jak Sleekowe perły, ale daleko im do suchości Kobo. Są trochę bardziej kremowe od Inglota. Dobrze przyczepiają się zarówno do pędzla, jak i do skóry. Są średnio napigmentowane. Łatwo się z nimi pracuje, nie zanikają przy rozcieraniu, dobrze łączą się zarówno ze sobą, jak i z cieniami innych marek. Trwałość nie jest powalająca, ale radzą sobie całkiem nieźle. Bez bazy rolują się po 4 godzinach, na bazie (Hean) są grzeczne nawet 9.


Kolorystyka utrzymana jest w ciepłej, jesiennej tonacji, przywodzącej na myśl liście. Nazwa pasuje do palety jak ulał. Wszystkie cienie są mniej lub bardziej metaliczne (sądziłam początkowo, że perłowe, ale porównałam sobie z Inglotowymi perłami i to coś innego; jak coś palnęłam, to mnie poprawcie, nie jestem dobra w te klocki). Producent sugeruje na odwrocie opakowania, że pierwsze trzy cienie z powodzeniem nadadzą się na całą powiekę, a trzy kolejne w załamanie. Z uwagi na średnie nasycenie odcieni, myślę, że wszystkie z powodzeniem (może poza najciemniejszym) mogą służyć na powiekę ruchomą w makijażu dziennym. W palecie znajdują się:

kremowa biel - świetnie wygląda w wewnętrznym kąciku
żółte złoto - ten odcień z całego zestawu najmniej mi się podoba, nie lubię takich oczywistych złotych odcieni
pomarańczowe złoto/jasna miedź  
jasny złoty brąz z domieszką rudości - lubię go właśnie na całą powieką ruchomą
ciemny złoty brąz
neutralny ciemny brąz

Z tego, co widzę, palety nie cieszą się specjalnym wzięciem. Dziwi mnie to, bo to naprawdę udany produkt w korzystnej cenie. Jeżeli ktoś lubi takie złoto-miedziano-brązowe odcienie i nie boi się lekko metalicznego wykończenia, powinien przyjrzeć się temu wariantowi. Myślę, że będę często "spacerowała po parku" w tym roku :). Niniejszym ogłaszam, że Pani/Pan Essence Hello Autumn Eyeshadow Palette 01 Walk in the park zostaje przyjęty w poczt studentów Zoilowego Uniwersytetu Kosmetycznego :D.


Cena: 15,99 zł/6 g
Dostępność: na chwilę obecną Drogerie Natura
Ocena: 4-4,5/5

Wpuszczona w maliny. Nivea Lip Butter Raspberry Rose

$
0
0
Powiadają, że z wiekiem człowiek robi się mądrzejszy. Tak? Nie zauważyłam tego u siebie, a niedługo kolejna wiosna stuknie. Niedobrze. Po tak długiej obecności w blogosferze i znajomości jej działania od podszewki, powinnam była rozpoznać samonapędzający się mechanizm kusicielstwa. Jedna się zachwyci, reszta poleci jak pszczoły do miodu. Z różnym skutkiem. Zupełnie nie wiem, dlaczego podczas jednej z wizyt w Biedronce przytuliłam tę uroczą różową puszeczkę. Balsamów do ust zawsze mam przecież pod dostatkiem. Ale nie, musiałam, malinki się uśmiechały. Czy to się jakoś leczy?

Masełka Nivea zrobiły prawdziwą furorę w zeszłym roku. Uwiodły rzeszę dziewczyn uroczymi opakowaniami i słodkimi zapachami. Jak grzyby po deszczu wyskakiwały hurtem recenzje polane hojnie lukrem. Coś mi tu nie grało, ale zdolność realnej oceny ewentualnych możliwości walki z moimi ustami na podstawie pobieżnej analizy składu poszła się turlać, gdy dopadł mnie czar malinek.

Opakowanie to jeden z większych atutów tego kosmetyku. Estetycznie ozdobiona puszka wygląda naprawdę uroczo i zdecydowanie cieszy oko. Z użytkowaniem tego jest trochę gorzej. Moim zdaniem lepsze byłoby opakowanie o trochę mniejszej średnicy, za to wyższe - łatwiej byłoby je otworzyć.

Konsystencji się nie czepiam, jest dość przyjemna. Masełko jest lżejsze niż wazelina, tworzy przyjemną, delikatną warstewkę ochronną, która świetnie sprawdza się na zakatarzonym nosie (mniejsze podrażnienia od energicznego wycierania chusteczkami) i ma szansę chronić przed mrozem.

Jeżeli chodzi o właściwości pielęgnacyjne to właściwie nie ma o czym się rozpisywać. Moje usta potrzebują konkretnej dawki pielęgnacji. Przy balsamie Nuxe Nivea wypadła wyjątkowo słabo, bo nie robi niczego. Nie nawilża, nie odżywia, nie łagodzi, nie działa jak opatrunek. Ba, co więcej, usta przy regularnym stosowaniu są częściej spierzchnięte. 

Na deser zostawiłam sobie dwie kwestie: malinkę na torcie i śmiech na sali. "Malinką" jest oczywiście zapach, lubię malinową Mambę, więc nie mogę narzekać. Natomiast za nieporozumienie uważam kolor tego cuda. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że masełko będzie barwiło. Gdy podczas choroby spojrzałam w lustro i zobaczyłam prawie fioletowy nos, to oniemiałam z wrażenia. Na ustach balsam jest tandetnie jasnoróżowy, w dodatku lubi się nierównomiernie zbierać. Ludzie, litości!

Muszę wbić sobie do tej swojej makówki, że z Nivea mogę kupować tylko żele pod prysznic. Inaczej chyba osiwieję (a w zapasie czeka odżywka do włosów... :D).

Skład: Cera Microcrystallina, Paraffinum Liquidum, Polyglyceryl-3 Diidostearate, Butyrospermum Parkii Butter, Ricinus Communis Seed Oil, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Aqua, Glycerin, Glyceryl Glucoside, BHT, Aroma, CI 77891, CI 15850.

Cena: ok. 10-12 zł/19 ml
Dostępność: Rossmann, Natura, Super-Pharm, Hebe
Ocena: 2/5

Osiołkowi w żłoby dano... Green Pharmacy Płyn micelarny 3w1 Owies

$
0
0
... w jeden owies, w drugi siano*. Osiołek był bardzo zachłanny i chciał mieć dużo owsa za mało siana, więc przy okazji wizyty w drogerii wrzucił do koszyka płyn micelarny Green Pharmacy. Dlaczego osiołek skusił się akurat na produkt nielubianej przez siebie marki? Dużo i tanio to przysłówki, które ciągle silnie oddziałują na osiołka.

Po całkiem udanych przygodach z płynami L'oreal i Ganier postanowiłam dać szansę nowości Green Pharmacy Do domu wróciła ze mną wersja z owsem, bo rumianku chyba nie potrafiłabym ścierpieć.

Chciałabym zacząć, już tradycyjnie, od opakowania, ale po raz kolejny nie mam właściwie nad czym się rozczulać. Butelka jest przezroczysta? Jest. Klapka jest? Jest. To jesteśmy w domu.

Opis konsystencji też będzie wymagał stawania na rzęsach, bo jak opisać wodę :D? Ta woda delikatnie się pieni i zostawia lekko klejącą warstwę na skórze. Nie jest to szczególnie uciążliwe, znam gorszych pieniaczy i większe przylepy (płyn micelarny BeBeauty :D). Płyn nie wysusza i nie podrażnia skóry, nie robi krzywdy także oczom. Nie atakuje także nosa, zapach jest przyjemny i neutralny.

Działanie? Szału nie ma, ale dramatu też nie. Płyn jest delikatny - dla skóry i dla makijażu. Z podkładem sobie jako tako poradzi, ale już tusz i szminki w mocniejszych kolorach to dla niego większe wyzwanie. Kosmetyków wodoodpornych nawet nie ruszy (turkusowa kredka Essence), szkoda zdrowia na próbowanie. 


Po użyciu tego płynu czuję się trochę niedomyta. Fankom oczyszczania twarzy tylko kosmetykiem tego typu raczej nie przypadnie do gustu, ale w połączeniu z produktem myjącym może ujść w tłoku. Spróbować zawsze warto. 

Skład: Aqua, Glycerin, Sodium Cocoamphoacetate, Polysorbate-20, Maltooligisyl Glucoside/Hydrogenated Starch, Hydrolysate, Propylene Glycol, Avena Sativa Kernel Extract, Panthenol, Citric Acid, Tetrasodium EDTA, DMDM Hydantoin, Iodopropynyl Butylcarbamate.

Cena: ok. 8 (12) zł/250 (500) ml
Dostępność: Drogerie Natura
Ocena: 3,5/5

*Aleksander Fredro, Chciwość osła

Tylko frajer leci na bajer? Essence Hello Autumn Colour Adapting Powder Blush 01 Beauti-fall red

$
0
0
Pośpiech nigdy nie jest dobrym doradcą podczas zakupów. Szczególnie, jeżeli objawia się w postaci ponaglającego młodszego brata, któremu obiecało się wcześniej czekoladę. Ech... Gdybym kontemplowała zawartość standu Essence samotnie, to pewnie bym nie wzięła tego różu. Już raz prawie mnie skusił kosmetyk zmieniający kolor (podkład z Lirene; chyba trzy razy mazałam się testerem, gdy pojawił się w sprzedaży :D), tym razem uległam cudacznemu różowi. Zafascynowało mnie (i brata przy okazji), że z prawie białego zmienia kolor na różowy.

Opakowanie przypomina mi to, w którym znajduje się wielokolorowy róż z Catrice i paletka z tej samej limitowanej linii. Plastik jest gruby, porządny. Nie ma problemu z otwieraniem kasetki.

Sam róż jest dość drobno zmielony i jedwabisty. Niestety, zawiera złote, pokaźnej wielkości drobinki, które nieźle szaleją, gdy na twarz padają promienie słoneczne.

Kolor tego kosmetyku to zagadka, bo podobno u każdego zachowuje się inaczej. Gdy pierwszy raz nałożyłam go na twarz, prawie spadłam z krzesła. Moim oczom ukazały się dorodne, różowe plamy, zupełnie jakbym na policzki przez pomyłkę potraktowała zakreślaczem. Cuuudo, mówię wam :D. Kolejne podejścia były już bardziej udane, ale niemniej odcień różu nadal jest dość... optymistyczny.

Po lewej: 5 minut po aplikacji
Po prawej: 25 minut od aplikacji
Ten zmieniający się kolor to tak naprawdę spore utrudnienie w makijażu, szczególnie dla niezbyt wprawnych domorosłych makijażystek (jak ja). Trzeba dobrze znać swoją twarz i aplikować róż "na pamięć". Lepiej nie nabierać go też zbyt dużo, nakładać go warstwami i czekać aż poprzednio nałożona się utleni. Jest to pracochłonne i wydłuża czas wykonywania makijażu. Szybka i szczodra aplikacja może w tym wypadku zapewnić efekt klauna. Jedyny plus w tym przypadku jest taki, że róż ewakuuje się z twarzy w ekspresowym tempie. Dla mnie 3-4 godziny to dramatycznie mało.

Dostałam nauczkę, żeby nie przesadzać z eksperymentami, bo nie zawsze wychodzą. Róż radze potraktować jak ciekawostkę przyrodniczą, wymazać się dla zabawy testerem, ale nie przywiązywać się na dłużej.

SKŁAD: TALC, MICA, ISONONYL ISONONANOATE, ISOPROPYL ISOSTEARATE, LAUROYL LYSINE, POLYETHYLENE, AQUA (WATER), CALCIUM SODIUM BOROSILICATE, TIN OXIDE, ALUMINA, ETHYLHEXYL METHOXYCINNAMATE, CITRIC ACID, BHT, METHYLPARABEN, PROPYLPARABEN, CI 15850 (RED 7 LAKE), CI 19140 (YELLOW 5 LAKE), CI 45380 (RED 21), CI 77891 (TITANIUM DIOXIDE).

Cena: 10,99 zł/10 g
Dostępność: w chwili obecnej Drogerie Natura
Ocena: 2/5

Zatrzeć ślady. Maybelline Dream Lumi Touch 01 Ivory

$
0
0
Chyba każda z nas znalazła się (bądź dopiero znajdzie, np. w czasie pierwszej sesji na studiach) w sytuacji, gdy czas kurczył się w zastraszającym tempie, a ilość obowiązków zaczynała się gwałtownie kumulować. Tak to jest, gdy "jutro" to najbardziej zapełniony dzień tygodnia :D. Mawiają, że złość piękności szkodzi. Nie tylko. Równie bezlitosna jest niedostateczna ilość snu lub, w ekstremalnych jego przypadkach, całkowity jego brak. Weekendy nie odwrócą całego zła tego świata, dlatego trzeba ratować się, czym tylko można. Zmęczenie najczęściej widać po oczach, więc warto zadbać o to, żeby, nawet najbardziej spracowane, wyglądały promiennie. Bogom niech będą dzięki za korektory!

Na Dream Lumi Touch zachorowałam po filmikach Czarszki (polecam subskrybcję), która bardzo go chwaliła. W trakcie oglądania filmiku nie miałam butów już na stopach tylko dlatego, że jeden korektor z Maybelline już miałam (KLIK) i jakoś mojego życia nie zmienił. Ale Dream Lumi skutecznie zagnieździł mi się w głowie, więc w końcu przytargałam go do domu.

Jednym z powodów, dla których ociągałam się z zakupem, było także opakowanie. Po korektorze Lovely, który pluł tą swoją imitacją korektora, kiedy tylko chciał, do opakowań z pędzelkiem podchodziłam raczej z pewną dozą nieufności. Na szczęście Maybelline chętnie współpracował i dość szybko załapał, że gdy kręcę, to ma się pojawić :D. Syntetyczny pędzelek, który dozuje produkt jest dość miękki i przyjazny dla skóry.

Konsystencja DLT jest całkiem lekka, ale nie wodnista. W przeciwieństwie do Lovely, tutaj z delikatną formułą idzie w parze kolor, który rozkłada się równomiernie, a nie plackami. Tym, co uważam za największy atut tego produktu jest jego umiejętność dopasowywania się do struktury skóry. Nie podkreśla zmarszczek i załamań skóry (potwierdzam to ja 20+, ciocia 40+ i druga ciocia 50+). Nie zbiera się, przypudrowany siedzi cały dzień tam, gdzie trzeba. Nie wysusza.

Po lewej: korektor Pixie
Po prawej: Maybelline DLT  01 Ivory

Mały problem pojawia się w kwestii odcieni. Maybelline zaoferowało zaledwie trzy kolory, przy czym najjaśniejszy, Ivory, może początkowo odrobinę przerazić. Z opakowania wypływa bowiem taki raczej średni odcień beżu z żółtawej strony mocy. Nie wiedzieć czemu, kolor na skórze dopasowuje się  do odcienia skóry i wydaje się nawet... jaśnieć?

Z działania jestem naprawdę zadowolona. Zaznaczam, że to nie jest kosmetyk o niesamowitym kryciu, to nie ten typ produktu. O zatuszowaniu nim syfów można zapomnieć. Natomiast bardzo dobrze rozjaśnia cienie (nie kryje ich całkowicie, tylko niweluje - widać je odrobinę bardziej, gdy np. popatrzę w lustro spod byka, ale nie rażą, gdy ktoś patrzy mi w oczy). Oczy od razu wydają się być bardziej wypoczęte i w efekcie cała twarz wygląda świeżo.

Coś różowa wyszłam :D
Dream Lumi Touch to naprawdę dobry korektor pod oczy. Ujął mnie tym, że nie krzyczy "uwaga, zmarcha!". Jego właściwości rozświetlające także przypadły mi do gustu. Nie obraziłabym się, gdyby był trochę tańszy.

Skład: Aqua, Cyclopentasiloxane, Hydrogenated Polyisobutene, Glycerin, Sorbitan Isostearate, Propylene Glycol, Titanium Dioxide, Ozokerite, Phenoxyethanol, Magnesium Sulfate, Osteardimoinium Hectorite, Disodium Stearoyl Glutamate, Methylparaben, Acrylates Copolymer, Alumina, Butylparaben, Maris Sal, Aluminium Hydroxide, Tocopherol, Silica, Zinc Gluconate, Magnesium Aspartate, Chamomilla Recutita Extract, Matricaria Flower Extract, Copper Gluconate.
Może zawierać: CI 77891, CI 77491, CI 77499.

Cena: ok 35-40 zł
Dostępność: Super-Pharm, Hebe, Rossmann, Natura
Ocena: 4/5

Wysoko zawieszona poprzeczka. Rival de Loop Revital Q10 Glattende Augencreme

$
0
0
Posty na blogu piszę według określonego schematu. Łatwiej mi wrzucić myśli w wygodny szablon, niż rzeźbić coś od nowa. Złapałam się na tym, że nawet wstępy zdarzają mi się podobne. Być może to nieuniknione przy ponad 500 postach, a może skończyły się zapasy inwencji twórczej. To kolejna notka, przy której mam problem z napisaniem pierwszego zdania. Nie chcę powielać opowieści dziwnej treści o tym, jak to kiedyś nie używałam kremu pod oczy, a potem na stałe wszedł do mojego pielęgnacyjnego kanonu. Na wstępie oznajmiam, że wstępu nie będzie :D.

Krem pod oczy Rival de Loop wpadł mi w oko, gdy któregoś razu buszowałam w Rossmannie. Po bardzo pozytywnym zaskoczeniu, które zafundował produkt Eucerin, postanowiłam sprawdzić tańszy kosmetyk z kompleksem Q10.

Rival de Loop umieszcza swoje kremy pod oczy w opakowaniach typowych dla tego rodzaju kosmetyków. Niewielka tubka z dzióbkiem to standard, więc nic nad czym warto byłoby się dłużej pochylać.

Formuła kremu odrobinę mnie zaskoczyła. Po bogatym Eucerin, spodziewałam się trochę bardziej zwartej konsystencji. Rival de Loop jest lżejszy, co wcale nie znaczy, że krem przypomina żel albo wodę. Kosmetyk łatwo się rozprowadza i szybko wchłania. Nie roluje się pod makijażem, współpracuje z korektorem pod oczy.

Mam dylemat z oceną jego działania. Gdybym nie poznała przed nim kremu Eucerin, to pewnie stwierdziłabym, że RdL to całkiem niezły produkt. Niestety, w zestawieniu z droższym kolegą wypada dość blado. Mam wrażenie, że Eucerin wykazywał silniejsze działanie; może przez tą delikatną warstwę, która zostawała na skórze. Nie mogę jednak stwierdzić, że ten krem ulatnia się (jak odżywczy z Tołpy) i pozostaje tylko obraz nędzy i rozpaczy. Rival de Loop działa dość delikatnie, lekko odżywia skórę i ją wygładza. Wbrew temu, co twierdzi producent, nie polecałabym go do wymagającej skóry. Myślę, że będzie to dobry produkt dla młodych kobiet, w granicach 20 lat, które właśnie zorientowały się, że żele Flos-Lek im nie wystarczają. Pod koniec dnia moja skóra wyraźnie i bardzo stanowczo domaga się kolejnej porcji.

Nieco niedoceniany Rival de Loop pokazał mi, że warto zerkać w jego stronę. Krem pod oczy okazał się nie taki znowu najgorszy, nie zraził mnie do marki. Zamierzam dać szansę jeszcze jednemu  ich specyfikowi tego typu - mam nadzieję, że krem regenerujący sprawdzi się choć trochę lepiej.

Skład: Aqua, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Ethylhexyl Isononanoate, Macadamia Ternifolia Seed Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Zea Mays Germ Oil, Tocopheryl Acetate, Panthenol, Butyrospermum Parkii Butter, Cetearyl Glucoside, Phenoxyethanol, Magnesium Aluminum Silicate, Sodium Lactate, Sodium PCA, Sodium Cetearyl Sulfate, Citric Acid, Ethylhexylglycerin, Xanthan Gum, Disodium Edta, Ubiquinone, Lecithin, Ascorbyl Palmitate, Pentolactone, Glyceryl Stearate, Sodium Benzoate, Fructose, Glycine, Inositol, Lactic Acid, Niacinamide, Urea, Glyceryl Oleate, Palmitoyl Tripeptide-5.

Cena: ok. 7,50 zł/15 ml
Dostępność: drogerie Rossmann
Ocena: 3,5/5

Pudernica. Zużycia październikowe

$
0
0
Jak tam, studenci, już otrząsnęliście się z wakacyjnego snu :D? Nie da się ukryć, że wszyscy zdążyli już, mniej lub bardziej, wdrożyć się w rytm pracusiów. Nikt nie rozpamiętuje już lata, większość z nadzieją odlicza dni do świąt. Tak, ten czas leci jak szalony. Dopiero co nurkowałam w torbie ze zużyciami, a już przyszło mi opisywać kolejne denko. 



Było: Babydream Wohlfuehl-Bad - płyn do kąpieli, którego znakomita większość używa w roli szamponu do włosów. Po raz pierwszy od dawna jakiś hit włosomaniaczek sprawdził się i u mnie. Więcej na pewno skrobnę niedługo.

Jest; Sylveco Balsam myjący do włosów z betuliną







Było: Alterra Feuchtigkeits Spuellung - jakiś czas temu miałam maskę z tej serii i muszę przyznać, że chyba coś producentowi się pokićkało, bo odżywka sprawia wrażenie lepiej skoncentrowanej i działa silniej. Za jakiś czas na pewno doczeka większej wzmianki.

Jest: Organique Argan Shine Hair Mask - miłość od pierwszego użycia, obym nie pochwaliła przedwcześnie.


Było: Pharmaceris A Łagodząca pianka myjąca - superdelikatny kosmetyk, który można sobie wpakować w oczy i ich nie wypali. Oczyszcza dość przeciętnie, ale jest łagodny dla skóry i oczu. Wrażliwcy powinni być zadowoleni.

Jest: Iwostin Purrutin Żel do mycia twarzy




Było: Yves Rocher Pur Bleuet Płyn dwufazowy - świetny kosmetyk, który pomoże rozprawić się z topornymi produktami do demakijażu. Miał być wycofywany, ale jak na razie nadal rezyduje na półkach w punktach Yves Rocher. Więcej do przeczytania TU.

Jest: AA Technologia wieku Ultra nawilżania Dwufazowy płyn do demakijażu oczu


Było: Organic Therapy Pore-minimizer Face serum - oj nie, paskudztwo, które dramatycznie wpływa na jakość makijażu. Niebawem pojawi się obszerna recenzja.

JestL Neutrogena Visibly Clear


Było: Balea Dunle Flecken Aufheller Nachtpflege - lekki, przyjemnie pachnący krem, który nawilżał cerę i lekko rozjaśniał przebarwienia. Godny uwagi, ale niestety już niedostępny. Z nieznanych przyczyn wycofano się z jego produkcji.

Jest: Bielenda Super Power Mezo Serum Aktywne serum korygujące - Bielenda obiecuje, że po kuracji będę dekadę młodsza. No to idę kupować zeszyty i kredki :D!


Było: Nivea Lip Butter Raspberry Rose - pachnąca wazelina w ładnej puszce. Recenzja tego balsamu z efektem placebo już się pojawiła TU.

Jest: Yves Rocher Culture Bio Nourishing Lop Balm i Nivea Lip Butter Coconut


Było: To, co prawie zawsze

Jest: Garnier Neo Antyperspirant w kremie Soft Cotton - znowu mnie jakiś diabeł podkusił :).


Było: Playboy Play it pin-up - Playboy w dalszym ciągu posiada w swojej ofercie zapach o takiej nazwie, niestety nie jest to ta sama wersja, Pin-up 1.0. pachniał dość słodko, dziewczęco, podobnie do perfum Vampire's Love z Essence. Szkoda.

Jest: Marc Jacobs Daisy Dream


Było: Bobini Hypoalergiczny Żel do mycia ciała i włosów dla niemowląt i dzieci - jeżeli jakaś matka nie kocha swojego dziecka, to z powodzeniem może kupić mu ten produkt. Okropieństwo! Skórę głowy wysusza na wiór, łydki też dość mocno doświadcza. Wielkie NIE! Omijać szerokim łukiem!
Luksja Lush Smooth Coctail Żel pod prysznic Dragon Fruit - miły dla nosa owocowy zapach. Skończyłam go dość szybko, jakoś przyjemnie się go używało. Nie kupię ponownie, ale nie z tego względu, że był koszmarny. Po prostu są lepsze.
BeBeauty SPA Turcja Żel pod prysznic -  bez większego przekonania zgarnęłam go z półki w czasie promocji na żele pod prysznic w Biedronce. Ostatnimi czasy spontaniczne zakupy mi się nie udawały, ale ten żel przerwał złą passę. Gęsty, podobny do żeli Nivea - taka formuła wyjątkowo mi odpowiada, nie lubię taki rozwodnionych popłuczyn. Piękny zapach, który kojarzy mi się z żelkami to także duży plus (choć spodziewałam się czegoś na wzór Palmolive Turkish Bath). Jeżeli doda się do tego niską cenę to otrzymuje się wręcz żel idealny. Z pewnością kupię go ponownie, na pewno wypróbuję też inne warianty zapachowe.

Jest: Lirene Miodowy nektar do mycia ciała - pachnie jak pomarańczowy sernik. Podczas prysznica walczę z chęcią skosztowania chociaż odrobiny :).



Było: Tołpa Dermo Body Hydro Nawilżające mleczko regenerujące - mnie się mleczko z regeneracją nie mieści w jednym akapicie, producentowi zmieściło się w jednej nazwie. Produkt Tołpy okazał się niezwykle lekki. Nieźle radzi sobie z nawilżeniem skóry, ale działanie naprawcze można włożyć między bajki. Niezły produkt, ale z pewnością nie na tyle dobry, żeby ponownie zagościł w mojej łazience. W lecie sprawdzał się całkiem w porządku, ale teraz moja skóra ma większe wymagania i oczekuje bogatszych formuł.
Green Pharmacy Masło do ciała Drzewo herbaciane i zielona glinka - Green Pharmacy jak to Green Pharmacy... Recenzja w przygotowaniu. Produkt zapowiadał się świetnie, a niestety wyszło jak zwykle...

Jest: Bielenda Fruit Bomb Masło do ciała Arbuz

Rimmel, coś niewyraźnie dziś wyglądasz

Było: Rimmel Wonderfull Mascara - olejek arganowy, olejek arganowy wszędzie. Chyba dobrze zrobiłam, że wstrzymałam się z recenzją tego produktu. Początkowo byłam z niego zadowolona, ale wraz z upływem czasu coraz mniej mi się podoba. Więcej na jego temat pojawi się niebawem.

Jest: Benefit They're real Mascara - tusz, który stał się legendą :).


Ostatni maruderzy to grupa bez swoich następców. Pseudoróżaną wodę KTC zastąpiłam zwykłą kranówą (wszak używałam jej do mieszania z glinką i późniejszego spryskiwania zasychającej maski). Dezodorant do stóp 4w1 Farmony znalazłam na komodzie z butami i pomyślałam, że najwyższy czas się z nim rozprawić. Nie przepadam za tą serią, zdecydowanie bardziej wolę psikadła marki Acerin. Szampon Batiste Wild służył mi w awaryjnych sytuacjach - z uwagi na hece, jakie odstawia moja skóra głowy na początku sezonu grzewczego, wolałam nie kusić losu i w ogóle zrezygnowałam z suchego szamponu. AA SlimLine 5HD to zupełnie zwyczajne mazidło, dzięki któremu mam wrażenie, że robię coś dobrego dla swojego ciała.

To już wszystko. Gdy robiłam zdjęcia, to z przerażeniem doszłam do wniosku, że straszna ze mnie pudernica, nic tylko siedzę i się czymś nacieram. A wam jak poszło?

Złe dobrego początki. Rimmel Scandaleyes Eyeshadow Paint 006 Rich Russet

$
0
0
Kiedy rano otwieram oczy, zazwyczaj marzę tylko o tym, żeby zacisnąć mocno powieki i przewrócić się na drugi bok. Najczęściej trzeba jednak pożegnać koc oraz poduszkę i wyjść do ludzi. Wypadałoby przy tym jakoś wyglądać, byle jak, ale wyglądać :D. Czasem podstawowy wariant szpachli warto wzbogacić o dodatkowy element ozdobny. Zwłaszcza, jeżeli "coś ekstra", wcale nie musi być czasochłonne (a czas, jak wiadomo, rzadko bywa sprzymierzeńcem o poranku).

Cienie Rimmel zainteresowały mnie, gdy tylko pojawiły się w ofercie. Poprzednia wersja cieni w kremie zbierała dobre recenzje, dlatego, gdy marka znów zaserwowała kosmetyk tego rodzaju, nie mogłam się oprzeć. Recenzja 9thPrincess ostatecznie mnie przekonała do zakupu. Z ubogiej, bo liczącej zaledwie 4 odcienie, gamy wybrałam kolor Rich Russet.

Poprzednio Rimmel zapakował kremowe cienie w tubki. Tym razem postawił na opakowanie, które jest charakterystyczne dla błyszczyków. Rozwiązanie jest co prawda mniej higieniczne, ale za to nie ma obaw, że kosmetyk się zmarnuje. Osobom, które profesjonalnie zajmują się wizażem, nie będzie to specjalnie w smak i będzie wymagało wspomagania się pędzelkiem, ale pozostałym "do użytku domowego" nie powinno to nastręczać problemów. Pacynka jest dobrej jakości, nie drapie i nie rozwala się.

Cień ma przyjemną, kremową konsystencję. Różni się ona od tej, którą mają dość zbite cienie w kremie Maybelline. Cienie Scandaleyes nie są w żadnym wypadku tłuste i do powieki przyklejają się tak na sucho jak Maybelline. Dobrze je wklepać i lekko rozetrzeć - można do tego celu użyć palców, ale ja polecam syntetyczny pędzelek języczkowy do wklepania i puchaty do roztarcia granic. Dość szybko zastygają na skórze, dlatego staram się je nakładać w przyspieszonym tempie. Mam wrażenie, że Rimmel dodał do tego produktu chłodzący kompleks, bo po aplikacji na powiekę czuć lekki chłód - bez obaw, nie jest to jakieś mrożenie.

W kwestii trwałości początkowo miałam mieszane uczucia. Nie wiedziałam, czy ja coś robię źle, czy cień jest po prostu beznadziejny. Rolował mi się po trzech godzinach, na bazie było minimalnie lepiej. Dopiero po jakimś czasie odkryłam, gdzie jest pies pogrzebany. W przypadku tego kosmetyku trzeba bardzo uważać przy aplikacji kremu na oczy i powieki. Nie przepada on za towarzystwem. Bogata formuła kremu Eucerin dramatycznie skracała jego żywotność. Gdy przestałam aplikować krem na powieki, problem zniknął, a cień zaczął się utrzymywać dłużej. Średnio (bez bazy) grzecznie siedzi na powiekach 6 godzin w porywach do 8.

Jak już wspominałam, gama kolorystyczna nie pozostawia dużego pola do popisu. Rich Russet to taki złotawy brąz jakich wiele na rynku. Wychodzę z założenia, że takich odcieni nigdy dość, dlatego nie narzekam. Atutem tego koloru jest to, że to świetny wybór na co dzień, bo on jeden "robi cały makijaż". Można go zaaplikować mniej lub więcej - nałożony cienką warstwę wygląda bardzo subtelnie.

Od lewej: Everyday Minerals In the garden
 Rimmel Scandaleyes 006 Rich Russet
Maybelline Color Tattoo Bad to the bronze (On and on bronze)
Muszę przyznać, że udał się Rimmelowi ten produkt. W związku z tym, że ostatnio widziałam go na sporej przecenie, zastanawiam się, czy przypadkiem marka nie rezygnuje z jego sprzedaży. Byłoby naprawdę szkoda.

Cena: ok. 20 zł
Dostępność: Hebe, Super-Pharm, Natura, Rossmann (ostatnio na wyprzedaży za 9,99 zł)
Ocena: 4-4,5/5

Nie ma miłości, nie ma litości. Organic Therapy Pore-minimizer face serum with organic manuka oil

$
0
0
Wielokrotnie przypominam samej sobie, że rozsądek to podstawa w życiu. Jednak gdy co do czego przychodzi, zwykle szybko o tym zapominam. Jestem podatna na wszelkie kosmetyczne trendy. Gdy blogosfera zwariowała na punkcie rosyjskich specyfików, nie było opcji, musiałam spróbować. Przygoda nie okazała się w pełni udana, do gustu nie przypadł mi krem na dzień Baikal Herbals, a szalę przechyliło serum Organic Therapy.

Produkt znajduje się w wygodnym plastikowym opakowaniu z pompką. Za zdecydowany minus należy uznać to, że tworzywo jest nieprzezroczyste, przez co trzeba kombinować, żeby dojrzeć, ile kosmetyku zostało.

Serum ma lekką, odrobinę żelową konsystencję. Formuła przypomina trochę silikonową bazę pod podkład. Łatwo się rozprowadza i dość szybko wchłania... Jeżeli nie liczyć klejącej warstwy, którą zostawia na skórze. Nie roluje się, gdy nałożymy na niego makijaż, ale to nie znaczy, że się pod niego nadaje. Serum niestety skraca świeżość makijażu i powoduje, że moje okolice nosa szybko zaczynają lśnić (nie)naturalnym blaskiem.

Działanie niestety nie zrekompensowało widoku świecącego się jak u Rudolfa nosa. Nie oczekiwałam, że serum rozprawi się ze wszystkimi problemami skóry, ale liczyłam chociaż na malutką rewolucję z zanieczyszczonymi i rozszerzonymi porami na nosie. Niestety, produkt nie zredukował ani ilości czarnych kropek, ani jeszcze niezamieszkanych kraterów. Na szczęście też mnie nie oszpecił, w przeciwieństwie do kremu na dzień z serii Manuka marki Ziaja. Bardzo delikatnie pielęgnował skórę, zapewniając jej dość przeciętną dawkę nawilżenia, która jako tako sprawdzała się w cieplejsze miesiące, a niekoniecznie dałaby u mnie radę zimą. Takie nic.

Nie chcę tutaj czynić jakiś płonnych deklaracji, ale to raczej mój ostatni rosyjski kosmetyk. Wycieczka do Rosji okazała się mniej zachwycająca niż sądziłam, dlatego chyba nie wsiądę do pociągu po raz kolejny. 

Skład: Aqua with infusions of: Salix Nigra Bark Extract, Hamamelis Virginiana Leaf Extract, Organic Leptospermum Scoparium Oil, Organic Melaleuea Alternifolia Leaf Oil, Organic Crithmum Maritimu Extract, Glycerin, Zinc PCA, Xanthan Gum, Chondrus Crispus, Phospholipisdus, Salicylic Acid, Pafrum, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Citric Acid.

Cena: ok. 25-35 zł/50 ml
Dostępność: Skarby Syberii, Kokardi, Bioarp, Kalina
Ocena: 1,5/5

Ostatnie podrygi. Weekend rabatów z Avanti i Wysokimi Obcasami

$
0
0


Po październikowej akcji z Twoim Stylem i Grazią byłam przekonana, że sezon zniżkowy mamy już za sobą. Niedawno zdziwiłam się w kiosku, gdy w moje ręce wpadł listopadowy numer Avanti (cena 4,99 zł), w którym znalazłam rabaty na następny weekend (15-16 listopada; w akcji bierze też miesięcznik Wysokie Obcasy). Tym razem jest wyjątkowo skromnie, ale osoby, które chcą uzupełnić trochę swoją kosmetyczkę, też znajdą coś dla siebie. Niewiele, ale zawsze :).

Bath&Body Works - 30% rabatu uruchomi się przy zakupie minimum 2 produktów.

beGlossy - zniżka na pierwsze pudełko w subskrypcji lub pakiecie.
Kod: WO20GL.

Golden Rose -20% na cały asortyment w sklepach stacjonarnych i na goldenrose.pl
Kod: Avanti14

Merlin -  skromne 10% na artykuły do pielęgnacji włosów na merlin.pl
Kod: AVANTI1014

Mydlarnia u Franciszka - za zakupy u Franciszka zapłacimy 20% mniej.

Pat&Rub - zniżką w wysokości 20% objęte są wszystkie kosmetyki i zestawy na patandrub.pl
Kod: AVANTI

Tołpa - 20% na linię Botanic Amarantus na tolpa.pl
Kod: avanti2014

Vipera - ten rabat obowiązuje najdłużej, bo od 15 do 21 listopada. Cały asortyment w punktach firmowych będziemy mogli kupić z 20% zniżką.

I po bólu :). Jest tego niewiele, ale być może komuś uda się skorzystać.

Na poziomie. Green Pharmacy Masło do ciała i zielona glinka

$
0
0
Bo to, co nas podnieca, to się nazywa przecena. My, kobiety, lubimy wyprzedaże. Nikt mnie nie przekona, że jest inaczej (a kto tak twierdzi, to niech wybierze się do galerii handlowej, gdy ruszają wyprzedaże w Zarze - to taki najbardziej jaskrawy przykład). Lubimy polować na okazje, koniec kropka. 

Polityka wyprzedaży w Rossmannie jest zapewne znana bywalczyniom tej drogerii. Polowanie na zielone plakietki to miła rozrywka między wrzucaniem do koszyka płatków kosmetycznych i antyperspirantów. Pewnego dnia, na najniższej półce z balsamami do ciała, rzuciła mi się w oczy zieleń przy cenie tego masła. Uwielbiam niskie ceny (zapłaciłam ok. 5 zł) i formułę maseł do ciała. Z radości zupełnie zapomniałam, że nie znoszę Green Pharmacy. Taaak, chyba się na nich uwzięłam :D.

Masło znajduje się w niewysokim słoiczku o sporej średnicy. Opakowanie jest plastikowe, porządnie wykonane i trwałe. Oryginalnie produkt jest zabezpieczony aluminiowym wieczkiem, dlatego jeżeli nie jest ono naruszone, mamy pewność, że kupujemy świeży kosmetyk.

Szczerze mówiąc (a właściwie pisząc :D), nie spodziewałam się, że masło w wykonaniu Green Pharmacy będzie masłem z prawdziwego zdarzenia. A tu psikus. Bogata, zbita formuła, której nie powstydziłby się The Body Shop. Masło przyzwoicie się rozsmarowuje i dość szybko wsiąka w skórę. Nie zostawia tłustej warstwy.

Kolejnym atutem jest zapach tego kosmetyku. Wyczytałam, że to wersja najbardziej "wytrawna" spośród tych serwowanych przez markę. Serio? Aromat jest dość orzeźwiający, ale dla mojego nosa mimo wszystko słodkawy - kojarzy mi się trochę z... żelkami? Bardzo delikatny aromat zielonej herbaty, który nie manifestuje swojej obecności, nie kłóci się z perfumami. Szkoda, że znika ze skóry po niecałej godzinie.

Po tak zachęcającej konsystencji oczekiwałam równie przyjemnego działania. Niestety, masło jest zwyczajnie słabe. Skóra momentalnie je wypija do zera. Nie radzi sobie z bardziej przesuszonymi partiami w postaci kolan i łokci, nie sprawdza się na wymagających łydkach. Co więcej, nawet na obszarach, z którymi nie toczę większych bitew (np. przedramiona) nie zapewnia odpowiedniej dawki odżywienia, zaledwie lekko je nawilżając. Uczucie zadbanej skóry szybko znika i właściwie po 2 godzinach skóra prosi o jeszcze. 

Muszę niestety przyznać, że masło twardo trzyma poziom, jaki do tej pory prezentowały mi kosmetyki tej marki. Jest po prostu nad wyraz przeciętne. A miało być tak pięknie...

Skład: Aqua, Butyrospermum Parkii Butter, Cyclopentasiloxane, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Ethylhexyl Stearate, C12-15 Alkyl Benzoate, Glyceryl Stearate, Melaleuca Alternifolia Leaf Extract, Illite, Tocopheryl Acetate, Acrylates /C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Parfum, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Butylparaben, Hexyl Cinnamal, Linalool, Limonene, Geraniol, CI  19140, CI 42090.

Cena: ok. 12 zł/200 ml
Dostępność: Drogerie Natura, Hebe
Ocena: 2,5/5

Sinokoperkowy róż. Golden Rose Velvet Matte 02

$
0
0
Jeżeli ktoś zagląda tu od dłuższego czasu, to zapewne wie, że uwielbiam czekoladę. Nie ukrywam także tego, że wdrożyłam system nagród motywacyjnych. Co ma wspólnego jedno z drugim? Całkiem sporo. Czekolada jest często taką nagrodą. Nie jest to rozwiązanie szczególnie zdrowe, dlatego czasem przynoszę do domu inną zdobycz - raz jest to wosk, innym razem tania książka, lakier do paznokci, maseczka, szminka... Wiele tych zakupów jest zupełnie nieprzemyślana i często okazuje się nietrafiona. Spontaniczne wyskakiwanie z zaskórniaków to nie zawsze jest dobry pomysł...

Na szminki Velvet Matte czaiłam się od momentu  ich pojawienia się na rynku. Entuzjastyczne recenzje utwierdzały mnie w przekonaniu, że to mazidło koniecznie musi być moje. Od samego początku wpadł mi w oko jeden kolor i po prostu nie mogłam się mu oprzeć.

Zanim zacznę rozwodzić się nad odcieniem, zajmę się kwestiami technicznym. Pomimo niewysokiej ceny, producent zadbał o opakowanie. Nie tylko nie kłuje w oczy (podoba mi się ten bordowy kolor, wybaczam nawet ścierające się napisy), ale i jest wykonane z porządnego plastiku. Można tanio i w miarę porządnie? Można, drogie Wibo.

Od lewej: Rimmel LF by Kate Moss 104
Golden Rose Velvet Matte 02
Bourjois Rouge Edition Velvet 07
Szminka ma dość nietypową konsystencję. Dla osób, które cenią sobie nawilżające, maślane formuły (np. Rimmel Moisture Renew, czy trochę mniej maślaną, a bardziej śliską - Eveline Aqua Platnium), zbita struktura Golden Rose może być nie lada wyzwaniem. Pomadka jest twarda i dość tępa. Sztyft nie sunie gładko po wargach, trzeba włożyć trochę siły w aplikację. Co ciekawe, współpracuje z syntetycznym pędzelkiem; bez problemu można ją nabrać na włosie i nałożyć na usta. Lubi zostawiać farfocle.

Velvet Matte wymaga bezwzględnej gładkości. Nie ma opcji, żeby nałożyć tę szminkę na suche, a co gorsza, poskubane usta. Nieestetycznie podkreśla każde załamanie. Pomadka ma wysuszającą formułę, dlatego warto warto mieć pod ręką odżywczy balsam.

Wybaczyłabym to podsuszanie, gdyby tę niedogodność rekompensowała fantastyczna trwałość. Nasłuchałam się o tym, jakie to cudowne pod tym względem są Velvet Matte, więc oczekiwałam, że i u mnie się sprawdzą. Uważam, że trzy godziny bez jedzenia i picia to trochę mało.

Spokojnie, już prawie kończę. Zostały tylko dwie kwestie, więc pozwólcie, że tuż przed metą zajmę się wykończeniem. Nie jest ono matowe, jak sugerowałby producent, ale to nie znaczy, że to minus. Uważam, że taka delikatna satyna wygląda świeżo.

A teraz nadszedł długo wyczekiwany moment, czyli moje starcie z opisem odcienia tej szminki. Jest on całkiem interesujący, choć na pierwszy rzut oka może wydać się zupełnie zwyczajny, nudny, taki na co dzień. Długo walczyłam ze zdjęciami, 02 nie jest fotogeniczny - aparat ma z nim problem, bo zawiera w sobie domieszkę fioletu, a ten kolor wyjątkowo trafia "w gusta smakowe" mojego sprzętu. 02 nie jest typowym różem, to taki sino-fioletowy wariant. Odcień jest dość... trupi. Nie wygląda ciekawie w połączeniu z moją ciepławą cerą. Wyglądam jakbym pływała w lodowatej wodzie z różową szminką na wargach. 


Wszytko jest dla ludzi, ale nie wszystko dla każdego. Niestety, dobre opinie nie zawsze dają gwarancję tego, że coś się sprawdzi u wszystkich. Sądziłam, że niedroga pomadka Golden Rose sprawdzi się i u mnie, niestety nie do końca przypadła mi do gustu. Mimo wszystko uważam, że kosztuje na tyle niedużo, że warto ją przetestować.

Skład: PPG-3 Hydrogenated Castor Oil, Isononyl Isononanoate, Ethylhexyl Palmitate, Ozokerite, Synthetic Wax, HDI/Trimethylol Hexyllactine Crosspolymer, Hydrogenated Coco-Glycerides, Nylon-12, Euphorbia Cerifera Cera, Octyldodecanol, Ethylhexyl Hydroxystearate, Cetearyl Alcohol, Ohytosteryl/Octyldodecyl Lauroyl Glutamate, Copernicia Cerifera Cera, Aroma, Phenoxyethanol, Tocopheryl Acetate, Silica, Octadecyl Di-T-Butyl-4-Hydroxyhydrocinnamate
Może zawierać: CI 77491, CI 77492, CI 77499, CI 77891, CI 15850, CI 45410, CI 15880, CI 19140, CI 42090, CI 16035, CI 77742, CI 77007, CI 75470, CI 77510, Mica, Aluminium Hydroxide

Cena: ok. 11 zł
Dostępność: stoiska Golden Rose
Ocena: 3/5

Z gigabajtów na ryzy - listopad miesiącem blogerskich książek

$
0
0
Święta zbliżają się wielkimi krokami. Nie da się tego nie zauważyć, gdy z marketowych półek atakują mikołaje, a w galeriach już pojawiają się bombki i łańcuchy. Na wrocławskim Rynku rosną budy i lada chwila rozpocznie się znienawidzony przeze mnie jarmark (nie pytajcie). Część z nas już powoli rozgląda się za prezentami dla bliskich. Skarpetki czy perfumy, krawat czy konsola? A może książka? Taak, książka to zdecydowanie dobry pomysł. Ale półki w księgarniach uginają się pod naporem różnych tomów... Co wybrać? Wydawnictwa chyba sugerują, że warto postawić na książkę ulubionego blogera (albo videoblogera), bo w listopadzie na rynek wchodzi aż 6 pozycji stworzonych przez gwiazdy sieci.

(To nie są recenzje)

Zdjęcie pochodzi ze znak.com.pl
Myślę, że Lekko stronniczych nie trzeba nikomu przedstawiać. Panowie zasłynęli z krótkich filmików, w których poruszają różne, w miarę aktualne lub/i intrygujące tematy. Mnóstwo pajacowania (głównie w wykonaniu Karola) i duża doza śmiechu dla widzów. Program cieszy się ogromną popularnością, aż przykro pomyśleć, że z 1000 odcinkiem dobiegnie końca. Em pokusiła się o recenzję tej książki, więc zainteresowanych zapraszam TU. To jedyna książka w zestawieniu, która nie jest ani książką kucharską, ani poradnikiem.


Koszt: 36,90 zł

Zdjęcie pochodzi z muza.com.pl

Nie każdy bloger będzie miał nawet mglistą szansę napisania książki. Papier przyjmie wszystko, ale nie wszyscy zaakceptują papier (nie dla psa kiełbasa, Pulitzer nie dla każdego) :). Z tego względu "preferowani" są autorzy, którzy w jakiś sposób mogą podzielić się swoją wiedzą, stąd blogerskie pozycje sadowią się raczej na półkach z poradnikami albo książkami kucharskimi (które nawet  zaliczyłabym do szeroko rozumianego segmentu poradników). Książka "Mała wielka uczta" Pauliny i Michał Stępniów, którzy od kilku lat współtworzą kanał i blog kotlet.tv, podobno nie jest tylko spisem zamieszczonych już przepisów, ale znalazły się tam także nowe receptury. Jestem tej książki niesamowicie ciekawa, liczę na jakieś proste, efektowne i szybkie w wykonaniu potrawy. Muszę jednak przyznać, że bardzo podstawowy przepis na sernik z brzoskwiniami, który pochodzi z "Małej wielkiej uczty" nie zachęcił mnie do zakupu. Może jednak jest w tej książce coś bardziej innowacyjnego.

Koszt: 69,99 zł

Zdjęcie pochodzi ze strony wydawnictwodwiesiostry.pl

Kolejna smakowita pozycja na liście blogerskich dzieł, to gratka dla fanów kuchni wege. Nawet mnie, mięsożercy, zdarzało się zawędrować na blog Jadłonomia. Przepiękne zdjęcia sprawiały, że i ja miałam ochotę na takie paskudztwo jak np. jarmuż. W książce znajduje się 100 przepisów - posiadacze, dajcie znać, czy pokrywają się z zawartością bloga!

Cena: 69 zł

Zdjęcie pochodzi ze strony sensus.pl


Chwytliwa piosenka w intro, buzia, która się nie zamyka i retro ugryzione od każdej strony... Tak, to Radzka, która jest chyba najpopularniejszą modową vlogerką. Z rad Magdaleny korzystały już dziewczyny przy okazji filmów, które powstały we współpracy z centrum handlowym Cuprum Arena w Lubinie. Radzka zamieściła też kilka produkcji, w których opowiadała o odpowiednich rodzajach ubrań do typów sylwetek posiłkując się aktualnymi kolekcjami w sieciówkach. Można się z nią nie zgadzać, można wytykać jej błędy (wszak szewc bez butów chodzi :D), ale nie można jej odmówić siły przebicia. Koniecznie muszę zajrzeć i sprawdzić, co Radzka radzi na papierze :).


Cena: 44,90 zł

Zdjęcie pochodzi ze strony empik.com

Charlize Mystery znana jest szerszemu gronu nie tyle ze swojego modowego bloga, co raczej z prześmiewczych newsów na Pudelku oraz niewybrednych komentarzy Niemodnych Polek (które na pewno już koczują pod Empikiem w oczekiwaniu na premierę :D). Ta książka jest dla mnie zagadką, bo tak naprawdę nie wiem, co takiego ma do przekazania Charlize. O ile rozumiem stworzenie poradnika przez Radzkę, która jest osobistą stylistką i niejako "siedzi" w temacie ubierania innych, tak nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób ma pomóc mi osoba, która po prostu się ubiera. To mniej więcej tak, jakby któraś z blogerek kosmetycznych napisała poradnik o składnikach kosmetycznych, bo używa kosmetyków. Nie chcę jednak psioczyć, być może rady Karoliny okażą się naprawdę przydatne.


Cena: 44,90 zł

Zdjęcie pochodzi ze strony sensus.pl

Na deser zostawiłam sobie książkę ze swojego, kosmetycznego, poletka. Nawet osoby, które nie siedzą na co dzień w blogerskim świecie, ale nieobca jest im tematyka pielęgnacji włosów, na pewno świetnie kojarzą Anwen. Włosomaniactwo stało się właściwie zupełnie odrębną gałęzią pielęgnacji, a wiedza na temat kuracji, jakie można fundować kłakom, jest bardzo szeroka. Blog samej Anwen jest kopalnią informacji. Sama mam problem co i z czym się je (w dużej mierze dlatego, że jestem leniwa, ale ćśśśśśś). Taka usystematyzowana wiedza w pigułce może być dobrym szablonem do ułożenia sobie poplątanych fragmentów informacji w głowie. 


Cena: 37 zł

Czy któraś z nowości wydawniczych, którą wysmażyli blogerzy (vlogerzy) jakoś szczególnie was zainteresowała? Po którą sięgniecie? Ja z pewnością przewertuję każdą z książek i być może wtedy zdecyduję się na zakup. W tej chwili zastanawiam się nad książką Anwen - i to nie tyle dla siebie, co dla ciotki :).

Mieliście może do czynienia z innymi książkami blogerów? Które są według was są godne uwagi?

Kobieta bardzo zmienną jest. Rimmel Wonderfull Mascara

$
0
0
Gdyby człowiekowi nadawano imię po dłuższy czasie od narodzin, to prawdopodobnie zostałabym ochrzczona jako "Niezdecydowana". Nigdy całkiem na tak, prawie zawsze na nie do końca nie. Nawet czekolady nie potrafię wybrać bez wewnętrznej debaty przy regale ze słodyczami. Raz podoba mi się to, innym razem tamto... Chylę czoła przed osobami, które na pierwszy rzut oka potrafią od razu wyrazić zdanie na jakiś temat. Ja muszę rozważyć wszystkie aspekty, a potem dopiero zastanowić się nad kłapaniem dziobem. Fascynuje mnie idea "testów na żywo", tak ostatnio popularna na polskim Youtube - świetnie, ktoś raz miał na twarzy podkład i jest zachwycony. Tylko dlaczego potem nie pojawia się obszerna recenzja po dłuższej przygodzie z tym produktem? Bazowanie na czyjejś pozytywnej opinii nie zawsze jest gwarancją sukcesu, a co dopiero opieranie się na takim zdaniu, które zostało wyrażone "na gorąco".

Gdybym uległa modzie na pobieżne zaznajamianie się z produktem, z pewnością ta recenzja wyglądałaby zupełnie inaczej. Po kilku ostatnich Rimmelowych średniakach (Scandaleyes; niepojęte jest to, że marka uparcie rozwija tę serię), Wonderfull wydał mi się darem niebios. Jednak w miarę używania wracał trzeźwy ogląd na sprawę i w efekcie recenzja nie będzie nadmiernie entuzjastyczna (a czy jakakolwiek w moim wykonaniu była :D?).


L: Rimmel
P: Lovely
Po kilku zabawach z gigantycznymi, włochatymi szczotkami tuszów z serii Scandaleyes, znalezienie w Wonderfull silikonowego aplikatora było dużą ulgą. Uff, wreszcie coś dla mnie. Szczota jest spora, ale tym razem producent oszczędził nam gromadzącego tusz potwora, a zafundował gęste, zgrabne wypustki, które świetnie rozczesują rzęsy. Nie ukrywam, że dla mnie tusz z silikonową szczotką zdobywa dodatkowe punkty na wstępie. Aplikator nie jest jednak idealny; mógłby być mniejszy. Mam małe oczy, w dodatku takie, które są głębiej osadzone, dlatego preferuję nieduże szczotki, którymi łatwiej manewrować przy wewnętrznym kąciku. Wstyd się przyznać, ale czasem nie maluję niektórych włosków, bo szkoda mi wcześniej wykonanej pracy z cieniami.

Tusz zaskoczył mnie swoją konsystencją, która okazała się wręcz niepokojąco rzadka. Nawet pod koniec używania nie przypominał gluta. Pomimo trochę lżejszej formuły dobrze się nim malowało - co prawda początkowo odrobinę mocniej sklejał rzęsy, ale gdy lekko wysechł, ładnie je rozdzielał. Na uwagę zasługuje fakt, że w przeciwieństwie do wielu maskar, w tym także innych tej marki, nawet gdy dogorywa, nie zostawia na rzęsach dużych "bombek" (takich uroczych kuleczek na końcach rzęs). Tusz się nie kruszy i nie osypuje. Nie jest wodoodporny, więc niestety płaczki będą niezbyt usatysfakcjonowane.

Przez pierwszych kilka tygodni efekt na rzęsach zdawał się odpowiadać moim upodobaniom. Było delikatnie, schludnie... Zbyt delikatnie. O ile rozdzielenia i wydłużenia nie można mu odmówić, tak końcowy efekt mimo wszystko wydaje się zbyt zachowawczy, szczególnie po jednej warstwie, na której zwykle poprzestaję w codziennym makijażu. Brakuje mi tutaj chociaż odrobiny pogrubienia - moje rzęsy są dość liche, a chciałabym, żeby były choć w połowie tak zachwycające, jak rzęsy Maxineczki.


Rimmel i tym razem nie zachwycił. Wonderfull jest kolejną maskarą, w której czegoś mi zabrakło do pełni szczęścia. Trudno, może uda się następnym razem.

Cena: ok. 30 zł
Dostępność: Hebe, Natura, Super-Pharm, Rossmann
Ocena: 3,5/5

P.s. Produkt otrzymałam od marki Rimmel, ale fakt ten nie wpłynął na treść tej recenzji

Nie ma lipy! Sylveco Lipowy płyn micelarny

$
0
0
Na fali popularności kosmetyków naturalnych firma Sylveco zyskała spore grono zwolenników. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyskakiwać entuzjastyczne recenzje ich produktów. Polskie, stosunkowo niedrogie i z przyjaznymi składami - tak, proszę państwa, wygląda recepta na sukces. Od dłuższego czasu krążyłam wokół Sylveco, aż w końcu postanowiłam dać im szansę. W obroty wzięłam trzy zabawki: gwiazdę dzisiejszej notki, czyli płyn micelarny, pomadkę z peelingiem i balsam myjący do włosów. Muszę przyznać, że te produkty okazały się na tyle obiecujące, że mam apetyt na więcej.

Płyn micelarny w prostej brązowej butelce wygląda dość niepozornie. Etykieta obfituje za to w informacje odnośnie składników kosmetyku (wyczytałam tam np., że aloes zawiera naturalny kwas salicylowy. Migiem zadzwoniłam do ciotki uczulonej na salicylany, która aloes uważała za panaceum na wiele przypadłości). Opakowanie zwieńczone jest klapką, więc kolejny plus - nie znoszę zakrętek, zawsze przede mną uciekają, strachliwe są jakieś, czy co?

Gdy przychodzi mi opisywać konsystencję płynów micelarnych, zawsze śmieję się pod nosem. Woda jak woda :D. Ta z Sylveco zaskoczyła mnie tym, że jest brązowa - to taki maleńki zgrzyt, bo przy zmywaniu podkładu nigdy nie miałam pewności, czy domyłam go całkowicie. Płyn nie zostawia na twarzy nawet delikatnie lepiącej warstwy, w ogóle się nie pieni. Jest niesamowicie łagodny dla skóry, bez obaw można zmywać nim także oczy. Pachnie delikatnie, dość ziołowo, mnie ten aromat nie przeszkadza.

Jak wspominałam w ustępie wyżej jego kolor nie pozwala na jednoznaczne stwierdzenie, czy szpachla z twarzy została zmyta. Poprawka innym, bezbarwnym płynem, utwierdziła mnie w przekonaniu, że jednak Sylveco sprostał zadaniu. Świetnie radzi sobie z kosmetykami kolorowymi, nawet szaloną wodoodporną kredką do oczu, czy opornym tuszem Benefit They're Real. Jego piętą achillesową są długotrwałe szminki - tutaj trzeba się trochę natrzeć, żeby odpuściły. Zdjęcia prezentują efekt chwilowego "okładu" z nasączonego wacika, a następnie lekkiego przetarcia.


Pierwsze zetknięcie z Sylveco okazało się w moim przypadku bardzo udane. Płyn polubiła także moja mama. Z pewnością wróci do mojej kosmetyczki.

Skład: Aqua, Tilia Platyphyllos Flower Extract, Decyl Glucoside, Glycerin, Panthenol, Allantoin, Hydrolyzed Oats, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Lactic Acid, Phytic Acid, Benzyl Alcohol, Dehydroacetc Acid.

Cena: ok. 16-18 zł
Dostępność: sklepy zielarskie (np. we Wrocławiu - Sklep Zielarsko-Medyczny Lawenda ul. Krupnicza, Helfy)
Ocena: 5/5

Cuda na kiju. Garnier Neo Intensywny antyperspirant 48 h Soft Cotton

$
0
0
Kilka miesięcy temu kosmetyczny światek zelektryzowała wieść o wypuszczeniu przez drogeryjnego giganta, firmy Garnier, w pewnym sensie nowego typu antyperspirantów. Żegnajcie kulki, kryształy, sztyfty i spraye, witajcie kremy! Spora część z nas uznała taką formułę za całkowitą innowację, jedynie niewielki ułamek orientował się, że kremowa formuła już od dawna gości na półkach Rossmanna w cenie kilkukrotnie niższej. Dla wielu z nas było to jednak objawienie. Ponieważ od dłuższego czasu namiętnie kupuję antyperspiranty Garnier (w sumie jeden konkretny, z czego spora część czytelników robi sobie podśmiechujki - powiem kiedyś mamie, wtedy zobaczycie :D!), nie mogłam przejść obojętnie obok takiej rewolucji w asortymencie marki. Spośród 5 dostępnych wariantów wybrałam dość zachowawczo wersję Soft Cotton.

Tradycyjnie dobiorę się do produktu od zewnątrz. Garnier upchał swoje kremy w tubkach z grubego, ale w miarę elastycznego plastiku, zwieńczonych główką, która ma za zadanie pomóc w aplikacji produktu. Rozwiązanie na pierwszy rzut oka wydawało się całkiem wygodne. Niestety, wraz z ubywaniem kosmetyku, pojawiał się coraz większy problem z jego wydobyciem . Wiecie, jak to jest przy tubkach - pod koniec trzeba się nagimnastykować, żeby cokolwiek wypłynęło. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Koniec końców i tak nożyczki idą w ruch. Zastanawiam się, czy bardziej funkcjonalne nie byłoby zapakowanie tego kosmetyku w słoiczku - owszem, byłoby to mniej higieniczne, ale zapewne bardziej wygodne.

Mimo że "widziały gały, co brały", to zaskoczyła mnie konsystencja tego produktu. Garnier Neo ma naprawdę konsystencję kremu. Suchości dodają mu zapewne silikon do spółki z talkiem. Nie jest na skórze tak mokry jak kulki, wchłania się tworząc taką silikonową powłoczkę. 

W pierwszych chwilach miałam spore problemy z dozowaniem tego kosmetyku. Nie potrafiłam wyczuć, ile wystarczy, żeby produkt działał, a jednocześnie, żeby nie nawalić na skórę połowy opakowania. Na moje nieszczęście, Garnier dość dobrze się wchłania, więc po tygodniu hojnego ciapania praktycznie już mocowałam się z tubką. Okazało się jednak, że wiedza na odpowiedniego porcjowania nie jest mi zupełnie potrzebna, bo antyperspirant po prostu działa fatalnie, niezależenie od ilości. Po 30 minutach właściwie już czułam pewien dyskomfort pod pachami. Zapach potrafił utrzymać się do 3 godzin. A potem był dramat i ochota na przyspawanie sobie rąk do tułowia. Dziękuję bardzo.

Po raz kolejny dostałam nauczkę, żeby nie kombinować. Nie twierdzę, że tego już nie zrobię, ale serię Garnier Neo będę omijała szerokim łukiem. 

Skład: Aqua, Aluminum Chlorohydrate, Dimethicone, Isopropyl Palmitate, Talc Cera Alba, Arachidyl Alcohol, Parfum, Zinc Gluconate, Arachidyl Glucoside, Hydroxypropyl Starch Phosphate, Phenoxyethanol, Steareth-100/PEG-136/HDI Copolumer, PEG-100 Stearate, Behenyl Alcohol, Caprylyl Glycol, Perlite, Tetrasodium Glutamate Diacetate, Glyceryl Stearate

Cena: ok. 13-16 zł/40 ml
Dostępność: Rossmann, Natura
Ocena: 2/5

Wybory miss lakierów? Misslyn Nail Polish Satin Metal 11F Edgy, 223 Urban Chic, 419 High Society

$
0
0
Nie macie czasami wrażenia, że lakiery do paznokci są jak Pokemony? Czasami aż kusi, żeby do koszyka zgarnąć wszystkie z danej serii albo marki. Ponieważ ich kupowanie ma udowodnione (przez amerykańskich naukowców) działanie terapeutyczne (to taka kosmetyczna czekolada), przynosimy masę emalii do domu. Jeden lakier w tą, czy tamtą... A potem trzeba kupić sobie na nie komodę. Nie pozwól, żeby lakiery przejęły kontrolę nad Twoim życiem! (Dobra, tej jednej buteleczki nikt nie zauważy).

Misslyn jest marką stosunkowo świeżą na polskim rynku i dość słabo rozpowszechnioną - na chwilę obecną dostępna jest tylko w jednej, ciągle jeszcze niewielkiej, sieci drogerii. Ale ponieważ lubimy "dobre, bo polskie, ale lepsze, bo niemieckie" (taki mały żarcik odnośnie niemieckiej jakości), myślę, że ma szansę zjednać sobie rzeszę fanek (jak marki z DM, czy chociażby Zoeva, Catrice, Essence, a także Artdeco - to właśnie do grupy Artdeco należy marka Misslyn). Sama od jakiegoś czasu posiadam błyszczyk Misslyn, a ostatnio dołączyły do niego lakiery, kredka i paleta cieni. Dawno na blogu nie zajmowałam się paznokciami (jakoś nie przepadam za pisaniem o przyborach do nich, sama nie wiem dlaczego), czas to zmienić i z tego względu przygodę z Misslyn rozpocznę właśnie od lakierów :).

Na pierwszy ogień idzie opakowanie. Buteleczka jest zgrabna, dość nietypowa w kształcie. Pędzelek nie należy do najszerszych, ale nie jest też tak cienki jak w przypadku lakierów Revlon Parfumerie. Jeżeli chodzi o wykonanie samego opakowania i aplikatora, to nie mam się do czego przyczepić. Natomiast lekki prztyczek należy się za napisy - zarówno numer na nakrętce, jak i nazwa na nalepce z kodem kreskowym szybko się ścierają. Za jakiś czas nie będę wiedziała, jaki lakier ładuję na płytkę. To nie jest sprawa, która waży znacząco o ocenie produktu, ale taki mały detal, który może irytować.

Konsystencja też nie jest powalająca. Lakier niby nie jest gęsty, w niczym nie przypomina glutów z serii Lovely Nude, ale praca z nim wymaga pewnej uwagi. Pierwsza warstwa rozprowadza się lekko, łatwo i przyjemnie (niestety nie jest ona zupełnie kryjąca), natomiast do drugiej trzeba już się przyłożyć, bo lakier lubi przyczepić się do jednego miejsca. Całe szczęście, że dwie warstwy zapewniają dobre krycie. Lakier schnie przyzwoicie, można normalnie funkcjonować już po około 40 miuntach.

Wybaczyłabym wszelkie drobne wady, gdyby wynagrodziła je trwałość. Niestety, po dwóch dniach noszenia mam modelowo starte końcówki. Zdziwiło mnie, że taką samą trwałością, jak lakiery z podstawowej serii, cechuje się także Satin Metal, który trochę gorzej się zmywa (nie trzeba jednak bawić się folią aluminiową).

Być może w tej nienajlepszej trwałości jest jakaś metoda :D. Misslyn zaproponowało tak szeroką gamę kolorystyczną, że aż grzech nosić jeden kolor dłużej. Myślę, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie - są i mleczaki (szkoda że producenci nie oznaczają lakierów jako przejrzyste - czasem ktoś chce kupić kryjący kremowy lakier), i klasyczne czerwienie, i fiolety i jakieś cudaki z drobinkami. Kolory są naprawdę ładne i takie głębokie. W swojej kolekcji posiadam trzy cukiereczki:

11 F Edgy - satynowa poszarzała czerń (albo grafit) z mnóstwem maleńkich drobinek: złotych, niebieskich i fioletowych. Lakier nie jest  mocno chropowaty na paznokciach, powierzchnia sprawia wrażenie gładkiej.

223 Urban Chic - gdy wyłowiłam go z koperty, wydał mi się bordem z domieszką fioletu. Światło mnie oszukało, to bardzo ładny burgund.

419 High Society - neutralny brąz.

Wiązałam duże nadzieje z lakierami Misslyn, niestety nie do końca spełniły one moje oczekiwania. Największy zarzut kieruję w kierunku ich trwałości. Jeżeli ktoś zmienia często lakier na paznokciach, to myślę, że powinien się zainteresować nimi bliżej, bo kolory są naprawdę kuszące.

Cena: ok. 20 - 25 zł zł/10 ml (20 zł kosztują lakiery z podstawowej gamy, te z serii Satin Metal są o 5 zł droższe)
Dostępność: Drogerie Hebe
Ocena: 3,5/5

P.s. Dwa z trzech zaprezentowanych lakierów otrzymałam od firmy Baltic Company.

P.s. 2. Od 1 do 14 grudnia marka Misslyn będzie przeceniona w Hebe o 40%. 

Piątka na piątkę? Produkty, które warto wrzucić do koszyka w Rossmannie

$
0
0

Myślę, że nikomu nie trzeba przedstawiać drogerii Rossmann. Chyba każdy przynajmniej raz robił w niej zakupy. Rossmann to taka kosmetyczna Biedronka. Pokuszę się też o stwierdzenie, że większości nie trzeba przedstawiać bohaterów dzisiejszego postu. Marki własne Rossmanna od kilku lat cieszą się niesłabnącym powodzeniem, a każda kolejna nowość w asortymencie jednej z nich budzi entuzjazm (tak jak ostatnio mydło z pingwinem - większość kupiła je dla opakowania, ale co tam:)).



Babydream fuer Mama Wohlfuelbad - podobno płyn do kąpieli. Podobno, bo nie słyszałam o osobie, która wlewałaby go do wanny :D. Kupiłam z zamiarem stosowania w roli żelu pod prysznic, niestety pod względem zapachu to nie moja bajka - wychodzę z założenia, że mycie ma być przyjemnością, a nie przykrym obowiązkiem i cenię sobie kosmetyki, które zadowalają mój nos, a ten niespecjalnie przypadł mi do gustu pod tym względem. Obsadzenie tego produktu w roli żelu pod prysznic też jest działaniem dość niestandardowym, ponieważ ten płyn to hit włosomaniaczek do mycia włosów. Co więcej, jest to pierwszy od długiego czasu kosmetyk polecany przez tę grupę kosmetykoholiczek, który sprawdził się też u mnie. Naprawdę bardzo dobrze oczyszcza włosy (po drugim myciu aż skrzypią), a przy tym nie przesusza skóry głowy i jej nie podrażnia. Mam też wrażenie, że korzystnie wpływa na kondycję włosów, które przy jego zastosowaniu stają się bardziej miękkie.

Skład: Aqua, Sorbitol, Glycine Soja Oil, Cocamidopropyl Betaine, Sodium Cocoamphoacetate Glycerin, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Lactose, Whey Protein, Heianthus Annnuus Seed Oil, Cocamidopropyl Hydroxysultaine, Xanthan Gum, Levulinic Acid, P-Ansic Acid, Tocopherol, Sodium Levulinate, Sodium Chloride, Citric Acid, Parfum.

Cena: 10 zł/500 ml


Alterra Feuchigkeitspuellung Granatapfel&Aloe Vera - kolejny kosmetyk do włosów, który gościł w łazience każdej włosomaniaczki. Jakiś czas temu używałam maski z tej serii, z której byłam nawet zadowolona. Zdecydowałam się na odżywkę, bo wbrew temu, co mogłoby sugerować przeznaczenie tego kosmetyku, działa on silniej niż maska, która przecież powinna być czymś na kształt kuracji. Odżywka doskonale nawilża włosy, które stają się miękkie i gładsze. Moja szopa sprawia wrażenie bardziej grzecznej. Odżywka nie dociąża włosów, ani nie nadaje im blasku, ale po moich ostatnich przygodach z produktami do włosów, uważam, że jest całkiem niezła.

Skład: Aqua, Alcohol, Stearamidopropy Dimethylamine, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Myristyl Alcohol, Glycine Soja Oil, Punica Granatum Seed Oil, Ricinus Comunis Seed Oi, Punica Granatum Fruit Extract, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Acacia Farnesiana Flower Extract, Lauroyl Sucrosine, Sodium Lactate, Hydroxyethylcellulose, Carthamus Tinctorius Seed Oil, Tocopherol, Helianthus Annuus Seed Oil, Ascorbyl Palmitate, Parfum, Linalool, Limonene, Geraniol, Citronellol, Citral.

Cena: ok. 10 zł/250 ml


For Your Beauty Gumki do włosów - taaak, oczy was nie mylą. Gorąco polecam bliższą znajomość z tymi gumkami. Od kilku lat kupuję tylko je - najpierw były dostępne w odcieniach niebieskiego, potem czerni i szarości, a od dłuższego czasu są te w brązach, co z uwagi na mój kolor włosów bardzo mi odpowiada (tylko nie rozumiem obecności tych białych, zawsze mi zostają :D). Gumki są dość wytrzymałe. Rozciągają się trochę z biegiem czasu, ale aż do pęknięcia (nie zawierają tego metalowego elementu spajającego sznurek, co podobno jest dobre dla włosów) dobrze trzymają włosy. Nie ślizgają się, nie zsuwają, można z nimi podskakiwać,  biegać, machać głową i fryzura nadal trzyma się na miejscu.

Cena: 5 zł/10 sztuk


For Your Beauty Pilnik szklany - przez większą część swojego życia używałam pilników typu banan albo takich papierowych, które cechowała dość duża siła rażenia i dość mocne szarpanie płytki (ty piłujesz, a paznokcie tańczą). Zaczęło mnie to trochę drażnić, dlatego zdecydowałam się na pilnik szklany. Miałam z AnnCo, używałam też Elite i nie byłam zadowolona. Wydawało mi się, że głaszczą paznokcie. Jestem niecierpliwa i lubię mieć efekt na już - denerwowało mnie to, że muszę się namachać, a paznokieć wydaje się taki sam, jak przed zabawą z pilnikiem. Postanowiłam dać szklanym wytworom kolejną szansę i w Rossmannie wrzuciłam do koszyka chwalony For Your Beauty. Początkowo mnie nie zachwycił, ale z czasem przekonywałam się do niego coraz bardziej. Przy skracaniu trzeba się nim trochę namachać, ale do nadawania kształtu jest cudowny. Już nie  robię sobie trójkąta z paznokci, bo się zagapiłam przy oglądaniu serialu :D. Ostre krawędzie płytki można zlikwidować delikatnie i skutecznie. Pilnik nie szarpie, zauważyłam, że paznokcie mniej mi się łamią, nawet te strzelające na kciukach.

Cena: ok. 13 zł


Isana Body Creme Sheabutter&Kakao - bardzo nie lubię spóźnialskich, dlatego sama staram się być punktualna. Bardzo często kończy się to tak, że na umówione spotkania przychodzę za wcześnie i potem kwitnę. Na moje (nie)szczęście, wewnętrzny kompas kieruje mnie wtedy do drogerii, Któregoś razu wypadłam z Rossmanna z gigantycznym kremem do ciała. Duży, promocja, kakao... Same rozumiecie :D. Przypadkowy zakup okazał się całkiem udany. Uważam, że ten krem jest świetną opcją do codziennego nacierania ciała (ja w sezonie grzewczym muszę się "namaszczać" dwa razy, więc koszty pielęgnacji ciała drastycznie rosną... Albo i nie, tylko wtedy chodzę i rysuję sobie paznokciami pod skórze). Nawilża ciało, szybko się wchłania, a jego zapach nie jest obrazą dla powonienia. W dodatku jest wydajny. Szkoda tylko, że są jedynie trzy warianty zapachowe. Isana stworzyła przyjemne smarowidło w "rodzinnej" wielkości. Polecam :).

Skład: Aqua, Glycerin, Glyceryl Stearate SE, Ethylhexyl Stearate, Cocos Nucifera Oil, Butylene Glycol, Cetyl Alcohol, Butyrospermum Parkii Butter, Panthenol, Copernica Cerifera Cera, Theobroma Cacao Butter, Sodium Cetearyl Sulfate, Parfum, Isopropyl Palmitate, Carbomer, Phenoxyethanol, Tocopheryl Acetate, Sodium Hydroxide, Ethylhexylglycerin, Tetrasodium Glutamate Diacetate, Benzyl Alcohol, Benzyl Benzoate, Coumarin.

Cena: ok. 10 zł/500 ml

Używałyście któregoś z tych produktów? Czy są tu wasze hity? A może czegoś nie znałyście i czujecie się skuszone? Dajcie znać!

Raz na wozie, raz bez wozu... czy jakoś tak. Zużycia listopada

$
0
0
Wielokrotnie wspominałam, że lubię zamknąć poprzedni miesiąc (to chyba po cioci - księgowej :D) i od dłuższego czasu czynię to przy pomocy denka. Z racji zawirowań życiowych muszę dokonać kilku zmian w dotychczasowym trybie funkcjonowania (mówiąc krótko i węzłowato przy użyciu słowa, którego strzegę się jak diabeł święconej wody: ogarnąć temat). Mam nadzieję, że wybaczycie mi to, że listopad zakończę 4 grudnia, Ludzie żyją według różnych kalendarzy, prawda? Ktoś pierwszego grudnia wrzuca obrazek z napisem "Hello December", ja mogę to zrobić dzisiaj :D.

Gdy jakiś czas temu zerknęłam do torby z denkiem, byłam bardzo niepocieszona. Jakoś tak to nędznie wyglądało. Kilka butelek, jakieś smętne saszetki... Biednie. Cholewka, że też nie pomyślałam, mogłam coś wylać do kranu :D. Trudno, musztarda po obiedzie :).



Było: Sylveco Lipowy płyn micelarny - chyba najlepszy płyn micelarny jakiego używałam, a już na pewno jedno z największych odkryć tego roku - bardzo dobrze zmywa makijaż, nie lepi się, nie podrażnia skóry. Sylveco miało u mnie dobry start, ciekawa jestem, czy kolejne spotkania z marką będą tak owocne. Głodnych większej ilości informacji o płynie micelarnym zapraszam TU.

Jest: Paese Płyn micelarny - kupiłam go przy okazji dość sporej zniżki w ramach weekendu rabatowego z jakimś czasopismem. Też daje radę, ale pełną opinię wydam za jakiś czas.


Było: Ava Laboratorium Eco Linea Rewitalizujący krem pod oczy - nagrzałam się na niego po przeczytaniu kilku opinii i z uporem maniaka polowałam na promocję. Kiedy w końcu dorwałam go w swoje łapy, z balonika trochę zeszło powietrze. To nie jest zły krem, przeciwnie, nawet całkiem niezły, ale bez rewelacji. W grudniu skrobnę więcej na jego temat,

Jest; Dermedic Hydrain3 Hialuro Krem pod oczy - złapałam go w czasie zniżek w Super-Pharmie (kosztował wtedy chyba 18 zł), a pani przy kasie zapytała się mnie, czy nie chcę wymienić swoich punktów na niego. Tak się składa, że chciałam, więc krem nabyłam za symbolicznego grosika. Tak sobie teraz myślę, że on chyba nawet tego grosza nie jest wart.


Było: Sylveco Odżywcza pomadka z peelingiem - bardzo interesujący wynalazek. Pozwoliłam się nie zgodzić z producentem, który nazwał ten produkt w taki, a nie inny sposób. Recenzja pojawi się już w ten weekend, cierpliwości mój młody padawanie.

Jest (do dobica): Yves Rocher Culture Bio Odżywczy balsam do ust - marka lansuje ten kosmetyk na super-hiper-turbo-ekstra produkt do ust. Pfff - tyle mam do powiedzenia.
Alverde Lippenbalsam Calendula - do działania tej pomadki nie dużych zastrzeżeń. Chcę ją w końcu wykończyć, bo już od wieków tuła się po moich torebkach (nigdy nie mogę jej znaleźć, gdy potrzebuję; kiedy poszukuję czegoś innego, uparcie pcha się w ręce :D).


Było: Ziaja Liście Manuka Pasta do głębokiego oczyszczania twarzy - używałam jako peelingu, maski, żelu do mycia twarzy... Skończyły mi się pomysły i skończyła się pasta. Nie będę tęskniła. Więcej napiszę niebawem.

Jest: Yves Rocher Peeling do twarzy z pudrem z pestek moreli - lubię morelowe peelingi, ale baza tego jest dla mnie za śliska, na mokrej skórze to on jedynie głaszcze, a nie ściera.


Było: Alterra Cremedusche Bio-Orange&Bio-Vanille i Duschgel Bio-Pink Grapefriut&Bio-Orangebluete - najbardziej w tych żelach podoba mi się szata graficzna. Waniliowo-pomarańczowy ma przyjemną konsystencję mleczka, a grejpfrutowy jest trochę rzadszym żelem. Oba pienią się słabo, są lejące i szybko się zużywają. Do zalet nie można także zaliczyć zapachów - oba mają taką dziwną nutę, charakterystyczną dla produktów myjących Alterry, która przebija inne aromaty.
Lirene Miodowy nektar do mycia ciała - słodki, otulający zapach sernika z pomarańczami - pod tym względem to ulubieniec roku wśród żeli. Muszę go poszukać w jakiejś Biedronce, bo ich cena (9 zł), podoba mi się bardziej niż ta, której życzą sobie drogerie (15 zł).

Jest: Yves Rocher Jardins du Monde Żel pod prysznic Fioletowy ryż - ja im dam fioletowy ryż. Ale marketing rządzi się swoimi prawami; nikt pewnie nie kupił by żelu Ogrody Świata o zapachu brudnych skarpet. Chociaż... Gusta są różne :D.

To zdjęcie potrzebuje Rutinoscorinu
Było: Bielenda Masło do ciała Arbuz - podobno uboższa siostra profesjonalnego arbuza z linii Home Care specjalnie dla Biedronki. Zapachowo naprawdę bieda... Wróć, cukru i jakiegoś skisłego arbuza tam nie pożałowali. Ulepkowaty zapach lekko nadpsutej "dyni" (to arbuz w słowniku mojej babci), który utrzymuje się mniej więcej 2 godziny na ciele. Nie mój klimat. Pod względem pielęgnacyjnym nie było tak najgorzej, masło  nawilżało ciało i pozostawiało na nim delikatną "mięsistą" warstwę.

Jest: Wellness&Beauty Badeoel mit wertvollem Sesameoel&Vanille Extract - spokojnie, nic mi się nie pomerdało, ten olejek do kąpieli znalazł się we właściwym miejscu i czasie. Angel podszepnęła, żeby spróbować smarować nim ciało. Odnośnie działąnia nie wyrobiłam sobie zdania, ale zapach.., Jeżeli ktoś lubi waniliowe Wunderbaumy (te choinki do auta), to będzie skakać ze szczęścia :D.
Isana Bodycreme Sheautter&Kakao - porządne, niedrogie smarowidło. Warto sprawdzić na własnej skórze,


Było: Garnier Neo Antyperspirant w kremie Soft Cotton - antyperspirant ma mi zapewniać komfort, nie fundować dodatkowych atrakcji w postaci mokrych kulek pod pachami. Ten tego nie robił, więc żegnam (nie)czule. Więcej na jego temat przeczytacie TU.

Jest:  Mój :D


Moja mama uwielbiam nowe kosmetyki. Ubóstwia je otwierać i o nich zapominać. Potem zostają jakieś smętne resztki, które tylko zagracają niewielką łazienkę. Postanowiłam pomóc jej w zużywaniu dawno zapomnianych mazideł. Wyszczuplacz z AA niczym się nie wyróżniał, ten z Perfecty na tle innych wybija się działaniem mrożącym - nie, on nie chłodzi, on zamraża (prawie zęby mi wypadały, gdy się nim smatowałam). Krem z Biodermy pozytywnie mnie zaskoczył - podczas używania serum z kwasami moja skóra potrzebuje czegoś trochę cięższego. Ten kosmetyk przywracał jej równowagę. Nie chcę pisać więcej, bo zużyłam naprawdę niewielką jego ilość.


Kilka przypadkowych próbek. Jedyną próbką, która zachęciła mnie do zakupu okazała się miniatura żelu Avene - pełnowymiarowe opakowanie już na mnie czeka.

W listopadzie się nie popisałam. Liczę na owocny grudzień. A jak tam u was? Miałyście któryś z tych kosmetyków? 
Viewing all 404 articles
Browse latest View live