Quantcast
Channel: Czasami kosmetycznie
Viewing all 404 articles
Browse latest View live

Piękna i... bestyjka. Bell 2skin Pocket Pressed Powder Mat 041 Translucent

$
0
0
Puder to jeden z tych produktów, które muszę mieć w swoim podręcznym kosmetycznym zestawie ratunkowym. Nie zawsze jest mi potrzebny, ale wolę mieć go na podorędziu (tak jak np. lek przeciwbólowy). Nigdy nie wiesz, co się danego dnia stanie, lepiej być przygotowanym na każdą ewentualność (np. taką, że w ciągu dnia rozwalą się Twoje okulary - mały śrubokręt jest zawsze w cenie :D).  

Lubię kosmetyki, które są "wielofunkcyjne". Cenię sobie wygodę i oszczędność, dlatego lubię, gdy puder, który nakładam na twarz rano, mogę z powodzeniem zabrać na spacer. Czy ten kosmetyk okazał się takim wielozadaniowym (właściwie to dwuzadaniowym) produktem? Spokojnie, powściągnijcie swe konie, nie wszystko od razu. Czas na rozbiór pudru od podstaw, czyli zaczynamy od opakowania.

Puderniczka 2skin pocket to jeden z dużych atutów tego produktu. Solidnie wykonana; to opakowanie, które można otworzyć bez łamania paznokci, a przy tym posiada lusterko i gąbeczkę (to ostatnie jest w tym przypadku zbędne, ale o tym za chwilę). Takie opakowanie jest wręcz stworzone do torebki. Bell udowadnia, że można sprzedać niedrogo kosmetyk w porządnym opakowaniu (Wibo powinno wziąć korki u Bell - podobnie jak Maybelline i Rimmel).

Puder ma przyjemną konsystencję, jest jedwabisty, choć trochę suchy w dotyku. Nie jest sprasowany na kamień, ale też nie jest jakoś maślany. Bell dobrze zmieliło swój produkt. Puder nie powoduje pogorszenia stanu cery. Pachnie dość specyficznie, delikatnie jakby wapnem (owocowy puder Borujois mnie trochę rozpieścił).

Chciałabym napisać, że z nakładaniem nie ma problemów, ale nie do końca tak jest. Puder nie lubi się z załączoną gąbeczką. Nie przepada też za puszkiem i płatkiem kosmetycznym. Przykro mi, ale jeżeli jesteście posiadaczkami rozszerzonych porów i nie chcecie wyglądać jak świeżo wypieczony biszkopt, to warto zaopatrzyć się w pędzel. Coś wybredne te pudry z mojej kosmetyczki; ten nie lubi się z puszkiem, ryżowy z Paese na odwrót... Nie dogodzisz.


Najważniejszą kwestią w przypadku pudru matującego jest jednak jego działanie. Cóż, Bell z pewnością nie będzie moim ulubionym pudrem. W lecie dawał ciała na całej linii (na filtrze i podkładzie), bo matowił twarz na jakąś godzinę w porywach do półtorej. Zdecydowanie lepiej sprawował się w chłodnych miesiącach - jednak wynik 3 godzin w dalszym ciągu mnie nie satysfakcjonuje. W końcu się zdenerwowałam i zaczęłam go używać tylko pod oczy - o dziwo, do zagruntowania korektora sprawdził się świetnie (mam suchą skórę pod oczami). Tak sobie myślę, że to świetny puder matujący, ale... dla cery suchej!

Góra: puder Bell
Dół: puder Yves Rocher Porcelanowy
Na koniec zostawiłam kolor. Wybrałam odcień transparentny, który jest jednocześnie najjaśniejszym z całej gamy. Puder jest minimalnie żółtawy w opakowaniu, ale na skórze wydaje się bardziej neutralny. Na szczęście nie zmienia koloru podkładu, dobrze współpracuje i z klasycznymi fluidami, i z minerałami.

Szkoda, że tym razem nie mogę triumfalnie zakrzyknąć "dobre, bo polskie". Puder Bell okazał się nad wyraz przeciętny. Moja cera się z nim nie polubiła, szybko zaczynała pyskować. Tłuścioszki, odpuście go sobie.

Skład: Talc, Aluminium Starch Octenylsuccinate, Mica, Titanium Dioxide, Isocetyl Stearoyl Stearate, Octyldodecyl Stearate, Kaolin, Methyl Methacrylate Crosspolymer, Methylparaben, Propylparaben, PEG-8, Tocopherol, Dimethicone, Ascorbyl Palmitate [+/- CI 77491, CI 77492, CI 77499]

Cena: ok. 13 - 20 zł/9 g
Dostępność: Biedronka, Drogerie Hebe, Natura, Jasmin
Ocena: 3-3,5/5

Mała-wielka różnica. Inglot Chusteczki Matujące

$
0
0
Myślałam, myślałam i wymyśliłam! O czym można pisać w dniu, w którym musi być choć odrobinę tłusto (ile pączków na liczniku, przyznawać się)? Oczywiście, że o tłuszczu! Do wyboru miałam oponkę na brzuchu albo smalec na twarzy. Wybrałam tę drugą opcję. 

Zawsze fascynowała mnie idea bibułek matujących. Po co mi to, skoro można dołożyć pudru, gdy zajdzie taka potrzeba? Może zabrzmi to głupio, gdy wyjdzie to spod klawiatury całkiem młodej jeszcze osoby (ekhem, zależy od punktu siedzenia), ale w wiekiem skóra się zmienia. To, co znosiła kilka lat temu, niekoniecznie odpowiada jej dzisiaj. Obecnie nie przepada za zbyt ciężkimi podkładami i kolejnymi warstwami pudru. Staram się ją możliwie jak najbardziej odciążyć, więc ograniczam ilość szpachli. Dodatkowe porcje pudru (chociaż puderniczkę i tak noszę ze sobą) zastąpiłam bibułkami matującymi.

Mam pewien problem z produktami tego typu. Bo one właściwie nie matują (przynajmniej nie w ten sposób, który ja rozumiem pod pojęciem "matowienia"), a "odtłuszczają" skórę. Mniejsza z tym.

Bibułki Inglota były na mojej liście od długiego czasu, pamiętam, że polecała je jedna z dziewczyn (Hexx?). Byłam dość sceptycznie nastawiona po papierkach z Wibo, więc trochę się ociągałam z zakupem. W końcu się zdecydowałam i... DLACZEGO TAK DŁUGO ZWLEKAŁAM?

Zacznę, tradycyjnie już, od opakowania. Kartonowa, niezbyt wytrzymała koperta. W środku ma pasek taśmy, która chyba ma ułatwiać wydobywanie arkusików. Nie wiem, czy to działa, odkleiłam ten pasek po zużyciu wszystkich bibułek. Może gdybym się wcześniej mu przyjrzała, to klęłabym upychając na powrót nadmiar w kopercie :D.


Bibułki są wykonane z dość ciekawego materiału. Wibo i Theatric są bliższe szkolnej prasowanej bibule, a Inglot jest trochę inny. Tworzywo jest dość śliskie, takie lejące. Gdy się je zegnie, to z łatwością można rozprostować (widać miejsca zagięcia, ale nie są one takie głębokie jak w przypadku Wibo/bibuły). Są bardzo wytrzymałe, nie rozrywają się.

Jak działa taka niepozorna kartka? Jak widać na załączonym obrazku, bibułka z Inglota jest całkowicie biała i nieprzezroczysta (Wibo i Theatric są różowe i prześwitują). Po przyłożeniu do twarzy, Inglot z białej robi się przezroczysta. Jest bardzo chłonna, jedna bibułka wystarcza na całą twarz. Twarz po zastosowaniu tego niepozornego cudaka staje się na powrót matowa.

Bardzo żałuję, że postanowiłam zdradzić Inglota. Za karę zużyję te bibułki, które mam, a potem lecę po te. Wątpię, żebym w podobnej cenie znalazła coś równie dobrego. Polecam!

Skład: Polypropylene, Mineral Oil, Dimethyldibenzylidene Sorbitol.

Cena: ok. 22 zł/50 sztuk
Dostępność: salony i punkty firmowe Inglota, Douglas
Ocena: 5/5

Deser idealny? Farmona Sweet Secret Szarlotkowe masło do ciała

$
0
0
Pewnie wspominałam już, że z warzyw i owoców najbardziej lubię czekoladę (mój brat lubi żółty ser). Na nic wysiłki wychowawcze mojej mamy, od dziecka nie pałałam miłością do owoców. Dość wyraziście demonstrowałam to, co sądzę o pieczołowicie tartym jabłuszku. Mama się nie poddała i w końcu udało jej się przekonać mnie do jabłek. Częściowo, ponieważ jabłka uznaję tylko w tej jednej formie, pod postacią szarlotki.

Szarlotkowe masło do ciała trafiło do mnie przypadkiem (na który złożyło się kilka czynników, ale mniejsza z tym). Choć uwielbiam ciasto mojej mamy, nie byłam przekonana do tego kosmetyku - bałam się, że producent przesadzi i albo masło będzie pachniało chemicznym jabłkiem, albo torebką sproszkowanego cynamonu. I tak źle, i tak niedobrze. Po kolei.

Seria Sweet Secret od dawno uśmiechała się do mnie ze sklepowych półek. Jak na łasucha przystało, na widok apetycznych etykiet zaczynało mi burczeć w brzuchu. Farmona wiedziała, co robi :). Jeżeli chodzi o opakowanie, to nie ma o czym się rozpisywać. Prosty słoik zabezpieczony sreberkiem, ot tyle zabawy.

Konsystencja masła naprawdę przyjemnie mnie zaskoczyła. Spodziewałam się raczej balsamu w słoiku (czyli czegoś w guście maseł Joanny czy Isany), tymczasem konsystencja tego kosmetyku okazała się bardziej gęsta i zbita (trochę mniej niż masła shea The Body Shop). Produkt mimo tego łatwo się rozprowadza, dobrze sunie po skórze. Nie zostawia smug. Wchłania się zadziwiająco szybko - po 5-10 minutach można zakładać ubranie. Nie wsiąka jednak całkowicie, czuć delikatnie tłustawą warstwę na skórze (nie jest ona ekstremalnie tłusta i ciężka; po prostu czuć, że coś na ciele jest).

Jak działa? Nie jest geniuszem pielęgnacji. Dobrze natłuszcza skórę i delikatnie ją odżywia. Masło zostało zaakceptowane przez moje łydki i ramiona. Z pewnością nie jest to kosmetyk na duże spustoszenie, jakie czasem pojawia się na łokciach i kolanach, ale to dobry krem do codziennej pielęgnacji.

Na koniec, niejako na deser, zostawiłam sobie opis zapachu. Jeżeli mimo wszystko nie przekonują was właściwości pielęgnacyjne, macie jakieś zastrzeżenia odnośnie składu, to jeżeli jesteście fanami szarlotki, to zapomnicie o obiekcjach, gdy tylko wsadzicie nos do słoika. Farmona idealnie odtworzyła zapach kwaskowatych jabłek z nutą cynamonu. Mniam, zgłodniałam :D. Zapach nie utrzymuje się może specjalnie długo, bo w granicach 3 godzin, ale przez ten czas skutecznie cieszy zmysł węchu. Przynajmniej mój.

Przypadkowy zakup okazał się tym razem bardzo udany. Myślę, że jeszcze wrócę do tego kosmetyku, przyjemnie używa się kosmetyku, który tak ładnie pachnie i całkiem nieźle działa.

Skład: Aqua, Butyrospermum Parkii Butter, Ethylhexyl Stearate, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Paraffinum Liquidum, Glyceryl Stearate, Sodium Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Isohexadecane, Polysorbate 80, Cera Alba, Cyclopentasiloxane, Cyclohexasiloxane, Dimethicone, Parfum, Propylene Glycol, Pyrus Malus Fruit Extract, Hydrolyzed Milk Protein, Lactose, Cinnamomum Zeylanicum Bark Oil, Inulin Lauryl Carbamate, Xanthan Gum, Disodium EDTA, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol, BHA, E150C, CI 16255, Cinnamal.

Cena: ok. 15 - 17 zł/225 g
Dostępność: Drogerie Natura, Hebe, Douglas
Ocena: 4/5

Dwa bieguny. Rimmel Lasting Finish Colour Rush 500 The redder, the better, 710 Drive me nude

$
0
0
Wstyd się przyznać, ile czasu spędziłam z otwartym edytorem Bloggera, obrobionymi i wrzuconymi zdjęciami. Kursor migał, migał i migał, a litery jakoś nie chciały układać się w słowa. Napisanie więcej niż trzech zdań stało się nie lada wyzwaniem. Dzisiaj otworzyłam zakładkę bez większego przekonania; liczę, że jakoś to pójdzie, gdy już się wyżalę. Uzbrojona w kubek kawy przystępuję więc do zrecenzowania produktów, które mnie przyjemnie zaskoczyły (spokojnie, pazurki nadal ostre; marudzenie o bublach jest przewidziane w marcowym repertuarze). 

Muszę wyznać, że choć uwielbiam produkty do ust, do mazideł w formie kredek podchodziłam raczej sceptycznie. Nie do końca wiedziałam, jak ugryźć kosmetyk tego typu, czyt. z której strony mogę się uczepić jak rzep psiego ogona. Zwykle jednej było bliżej trwałości szminki, druga marka celowała w błyszczykowy połysk, a trzecia na piedestale stawiała właściwości pielęgnacyjne. Rimmelowi udało się stworzyć produkt, który te trzy cechy w znacznym stopniu godzi.

Nad opakowaniem nie będę się rozwodzić. Kredka jest wysuwana, nie trzeba jej więc temperować. Plastik, w którym znajduje się sztyft jest porządny, mimo wędrówek w torebce, nic nie stało się z opakowaniem. Jednym małym minusem jest nietrwałość napisów, które dość szybko zaczynają się ścierać. To jednak drobnostka.

Kredka ma przyjemną, delikatnie maślaną konsystencję. Nie jest zbyt zbita, ale jednocześnie się nie rozciapuje. Gładko sunie, nie wylewa się mocno za kontur warg. Dobrze przylega do ust, może dlatego cechuje ją naprawdę dobra trwałość, choć różni się ona w zależności od odcienia  czerwień pozostaje na ustach około 8 godzin (trzy szklanki wody, dwie kawy, sałatka i 4 cukierki), "nude" około 4-5 godzin. Czerwona zjada się równomiernie, pseudonude od środka. Pigmentacja odcieni także się różni - czerwień jest bardzo intensywna i kryjąca, lżejsza wersja delikatniej barwi. Wykończenie tych dwóch odcieni też nie jest identyczne - czerwień jest mniej połyskująca, nude bardziej błyszczykowa.

Wspomnę jeszcze o właściwościach pielęgnacyjnych. Rimmel nie stworzył może kolorowego odżywczego balsamu do ust, ale kredki delikatnie nawilżają i wargi długo są miękkie i gładkie w dotyku. Cudów nie ma, ale muszę oddać temu produktowi to, że w pewnym stopniu dba o usta.

W swojej kolekcji posiadam w tej chwili dwie wersje kolorystyczne (miałam cztery, ale dwie jakoś mi nie pasowały, plastikowe róże to nie moja bajka). Czerwień jest absolutnie piękna - na moje oko neutralna, dość naturalna i świetna nawet na co dzień. Nosi się ją komfortowo. Gorzej jest z odcieniem nude, który może bardzo rozczarować fanki korektora na ustach (uparcie odmawiam określania mianem "nagich ust" beżowych szkaradzieństw; nie znam nikogo z wargami w kolorze MAC NC20 czy innego Max Factora). O ile po aplikacji usta wydają się delikatnie różowe z fioletową nutą, tak po mniej więcej 30 minutach noszenia kolor zmienia się na ładny, ciemniejszy żywy róż. Mnie to pasuje, ale uważam, że coś takiego nie powinno mieć miejsca, zwłaszcza, że producent nie zaznaczył wyraźnie, że jest to kosmetyk, którego docelowy kolor ma być inny z uwagi na utlenianie się.


Kredki Rimmel uważam za udaną odsłonę marki. Z pewnością sprawdzę jeszcze inne odcienie. Miałyście przyjemność z tymi kredkami? A może znacie inne, które mogłybyście polecić?

Cena: ok. 18 - 24 zł
Dostępność: Hebe (najtaniej), Natura, Super-Pharm, Rossmann
Ocena: 5/5 (czerwień) 4/5 ("nude")

P.s. The redder, the better otrzymałam od marki Rimmel.

Od siebie dla siebie. Weekend zniżek 7 - 8 marca z Cosmopolitan, Joy oraz Hot

$
0
0


Po czym poznać, że nadchodzi wiosna? Nie tylko po pojawiających się gdzieniegdzie przebiśniegach, rękawiczkach walających się po torebce i głowie bez czapki, ale także po rozpoczynającym się sezonie zniżek w gazetach. W tym roku pierwszy weekend z rabatami zafundowały nam czasopisma Cosmopolitan, Joy i Hot. Idealnie trafiły, bo wybrały termin, w którym przypada Dzień Kobiet. Można iść na zakupy i czuć się zupełnie rozgrzeszoną - w końcu jakiś prezent się należy, prawda :)?

Stacjonarnie

Bath&Body Works - rabat w wysokości 30% zostanie przyznany przy zakupie co najmniej 2 produktów.

Dayli - uzbrojone w jedną z gazet, możemy sobie sprawić jakiś prezent w tej sieci drogerii - ta przyjemność będzie kosztowała 20% mniej.

Super-Pharm - tym razem SP proponuje ofertę, w ramach której przy zakupie dwóch dowolnych lakierów marki Life, drugi otrzymamy za połowę ceny. Słabo.

The Body Shop - 20% na cały asortyment to propozycja godna rozważenia.


Stacjonarnie i online

Kevin.Murphy - 20% na wszystkie kosmetyki marek Kevin.Murphy, Living Proof, Alterna na stronie hair2go.pl oraz w wybranych salonach fryzjerskich


Online

Alledrogeria - po wpisaniu kodu 20SKIN79 otrzymamy 20% rabatu na produkty marki Skin79, natomiast jeżeli wprowadzimy hasło 15SLEEK, to kosmetyki Sleek kupimy z 15% upustem.

Barwa- magiczne BC25iii15 wprowadzone na stronie marki sprawi, że za produkty w koszyku zapłacimy 25% mniej.

Beautyblender - cudaczna gąbka (wraz z innymi zabawkami do jej oporządzania) będzie tańsza o 10% po wpisaniu kodu weekendBB

BeeYes- pszczoły bzyczą, że z kodem Bee03 kupimy produkty marek Propolia i BeePure taniej o 20%.

Joy Box- grudniowe pudełko tańsze o 20%? Czemu nie, może kogoś skusi kod BOXOFJOY.

Matique - ten sklep, oferujący kosmetyki ekologiczne oferuje zniżkę w wysokości 20% po wpisaniu MATIQUE. Co ciekawe, kod łączy się z innymi promocjami obwiązującymi na stronie.

MaxDrogeria.pl- skromne 10% na kosmetyki damskie dzięki kodowi weekend.

MintiShop- cuda owinięte w bibułkę można będzie nabyć z rabatem w postaci 10% na cały asortyment. Kod SHOPPING10 będzie obowiązywał do 7 do 11 marca.

Pat&Rub- marka oferuje 15% za wszystkie produkty i zestawy. Ponadto zniżka łączy się z innymi promocjami na stronie. Wystarczy wprowadzić kod WIOSNA15.

Thalgo- 50 zł mniej przy zakupach za min. 250 zł to propozycja marki Thalgo (kod COSMO),

Wibo - popularna i niedroga marka, którą część z nas kojarzy z Rossmannów wystartowała z własnym sklepem internetowym. Na hasło COSMO2015/ otrzymamy aż 40% zniżki.


Widzicie coś dla siebie? Kilka ofert wpadło mi w oko, może się na coś zdecyduję. Szkoda, że nie ma Paese albo Inglota.

Długo, ale na temat. Zużycia lutego

$
0
0
Najkrótszy miesiąc w roku za nami, jeeeeeeej! Faktycznie, jest się z czego cieszyć. Zwłaszcza, że marzec zapowiada się bardzo obiecująco. Zabierają nam godzinę snu, zaczną się podmuchy wiatru urywające głowę, nie wiadomo będzie, czy zabrać kożuch, czy może poprzestać na pantofelkach. Więcej osób przejdzie na dietę glutenową (zawsze w marcu jest najwięcej "smarkaczy"). Cudownie, po prostu re-we-la-cja. Chyba zapadnę w sen przedwiosenny. Jednak zanim to zrobię, zajmę się sprawami przyjemnymi, związanymi z poprzednim miesiącem. Panie i... Panie, czas na prezentację zużyć!


Było: Hipp Szampon pielęgnacyjny - jesteś mamą i kochasz swoje dziecko? A może lubisz siebie? Jeżeli na którekolwiek pytanie odpowiedziałaś twierdząco, to ten produkt powinnaś omijać szerokim łukiem. Zamierzam napisać więcej, o ile wcześniej coś mnie nie trafi.

Jest: Orientana Ajruwedyjski szampon do włosów - moje włosy go lubią, skóra głowy i nos nie przepadają. Ciągle nie mam wyrobionego zdania.


Było: Sylveco Lipowy płyn micelarny - butelkę numer 2 zużyłam z równie wielką przyjemnością, jak pierwszą. W dalszym ciągu twierdzę, że to świetny produkt i z pewnością nie raz jeszcze u mnie zagości. Recenzję można przeczytać TUTAJ.

Jest: Tołpa Botanic Białe kwiaty Delikatny płyn micelarny - do tej pory nie pasowały mi płyny micelarne tej marki (bądź produkowane przez Tołpę), więc do tego podchodziłam ostrożnie. Dramatu nie ma, odpukać, na razie jest dobrze.


Było: Balea Augen Make-up Entferner oelhaltig - niedroga i całkiem skuteczna dwufazówka. Ale dla utwierdzenia się w tym przekonaniu kupiłam kolejną sztukę :).

Jest: To samo.


Było: Avene CleananceK Cream Gel - jakiś czas temu seria Cleanance przeszła mały lifting. Producent zrezygnował z tego kosmetyku. I miał w tym względzie całkowitą rację, po co sprzedawać krem, który nie robi nic?

Jest: La Roche-Posay Effaclar Duo+ - lubiłam wcześniejszą wersję, mam nadzieję, że i ta u mnie zaplusuje.


Patrzcie, patrzcie i płaczcie. Taka ze mnie tapeciara.

Było: Bourjois 123Perfect CC Cream - dobry, choć dziwny produkt. Lejąca konsystencja i dość dziwna kolorystyka nie każdemu przypadną do gustu. W moim przypadku wymagał porządnego przyklepania pudrem, inaczej chyba by mi po prostu zjechał. Więcej na jego temat znajdziecie TU.
Annabelle Minerals Podkład matujący - wbrew nazwie nie jest może mistrzem matowienia, ale polubiłam jego krycie i naturalny wygląd na twarzy. Zamierzam napisać o nim więcej, zasłużył sobie.

Jest: Bourjois Healthy Mix - podkład, którego wstyd nie znać. Często chwalony, ulubieniec wielu. Nie powiem, korci mnie, żeby mu dokopać. Na razie jednak mi nie podpadł. Szkoda :D.


Było: Nivea Harmony Time Kremowy żel pod prysznic - uwielbiam kremowe żele Nivea tak bardzo, że przełknę i różę w ich wydaniu. Nie znalazłam lepszych.
Farmona Szarlotkowy żel pod prysznic - szczerze mówiąc, nie spodziewałam się zbyt wiele po tym produkcie. Oczekiwałam popłuczyn w stylu Isany, tymczasem Farmona uraczyła mnie prawdziwie żelową gęstą konsystencją. Zapach również był przyjemny, ale bardziej odpowiadał mi w postaci masła. Może jednak rozejrzę się za innymi wariantami żelu.

Jest; Yves Rocher Jardins du Monde Coffee Beans Żel pod prysznic - kaaaaaaaaaaaaaawaaaaaaa! I tyle w temacie :D.


Było: Dax Perfecta Miss Marine Perfumowany peeling do ciała - taki tam głaskacz o zapachu morskiej kostki do WC. Gdyby ktoś czuł się zachęcony, to za 6,99 zł można go obecnie złapać z czasopismem Avanti (a w Avanti są kupony na 14 i 15 marca).

Jest: Tołpa Botanic Czarna Róża Regenerujący peeling-masaż do ciała - ostatnio mam chyba jakąś fazę na Tołpę :).


Było: Farmona Sweet Secret Szarlotkowe masło do ciała - czy coś co pachnie jak ciasto mojej mamy może być złe? Oczywiście, że nie. Masło z Farmony umilało mi ostatnie tygodnie nie tylko apetycznym zapachem, ale i niezłym działaniem. Pisałam o nim TU.

Jest: Ziaja Kakaowe masło do ciała - zapach tej serii jest mi świetnie znany, kojarzy mi się z latem po maturze. Raz go lubię, innym razem nie znoszę. Zdecydowałam się na masło, bo jakiś czas temu trafiła się ta "lepsza" faza.


Ktoś, coś :D?


Było: Avon Femme EDP - z tą marką rzadko jest mi po drodze (kilka razy przeżyłam "szok kolorystyczny" - tak duża była rozbieżność między odcieniem w katalogu a rzeczywistym kolorem). Jakiś czas temu w jednym z katalogów wpadła mi w oko kampania promocyjna nowego zapachu z Weroniką Rosati w roli głównej. Jakiś czas później zaczęło być o Femme głośno także w blogosferze. Popularność minęła i wtedy na zapach zdecydowałam się ja. Był niedrogi (16 zł), więc zaryzykowałam. Opłaciło się. Femme to naprawdę przyjemny zapach. Nie jest ciekawy (co nie oznacza, że jest nieciekawy :D), określiłabym go mianem bezpiecznego i biurowego. Nie potrafię stwierdzić, co w nim czuję - w każdym razie żadną z wyłuszczonych not zapachowych. Jeżeli będziecie miały okazję, to niuchnijcie :)!
Yves Rocher Pear Caramel EDT - zakopałam gdzieś w szufladzie buteleczkę z resztką gruszkowo-karmelowej wody z YR. To był deser dla nosa, chociaż może odrobinkę zbyt słodki.

Jest: Lolita Lempicka Forbidden Flower - przyjemny, lekko mydlany, kwiatowo-świeży zapach. Lubię go na sobie, ale nie każdemu przypadnie do gustu.


Było: For Your Beauty Peeling szklany - moje początki z tego typu pilnikami były dość burzliwe, ale koniec końców udało mi się przekonać do szklanego ścieraka z Rossmanna. W tej chwili nie wróciłabym do papierowych ani bananów, które kiedyś tak bardzo lubiłam. Szklany nie szarpie, daje większą kontrolę nad spiłowywanym obszarem (można oglądać serial i człowiek nie zorientuje się, że właśnie pozbawił się połowy paznokcia). Lubię to!

Jest: To samo.

To już wszystkie produkty, z którymi rozprawiłam się w lutym. Cieszy mnie zużycie podkładów, muszę zredukować swoje zapasy w tym zakresie. Kusi mnie zakup jakiegoś cud-fluidu z wyższej półki (mile widziane wasze typy). A wam jak poszło?

Czarny koń w pielęgnacji ust? Tołpa Botanic Czarna Róża Odżywczy balsam-miód do ust

$
0
0
Wielokrotnie napomykałam, że uwielbiam kosmetyki do ust, choć te moje dwie kreski nie są wielkim atutami (nie są ani wielkie, ani nie są atutami; taki skrót myślowy). Uważam jednak, że nawet o takie cudaki natury (nie mylić z cudami) trzeba jakoś zadbać.

Gdy jestem na zakupach, zawsze zerkam na wieszaki z produktami do ust. Chwytam i oglądam każdą nowość, w nadziei, że znajdę coś dla siebie. Do tej pory udało mi się trafić na świetny balsam Nuxe i masę innych, przeciętnych mazideł-smarowideł. Jakiś czas temu przeczytałam pozytywną opinię Hexx o balsamie z Tołpy, więc przy kompletowaniu prezentu gwiazdkowego dla siebie postanowiłam wcisnąć do paczki ten kosmetyk.

Seria Botanic cechuje się naprawdę piękną szatą graficzną. Jak nie lubię kwiatków (chyba że są z czekolady i znajdują się na torcie), tak przyznaję, że te kosmetyki cieszą oko. I to byłoby na tyle w kwestii zalet związanych z opakowaniem. Balsam znajduje się z prostym plastikowym słoiczku, który nie jest specjalnie piękny. Kosmetyk nie należy do najtańszych, dlatego uważam, że producent mógłby się postarać bardziej - nie twierdzę, że słoiczek powinien być puzderkiem, ale mógłby być choć odrobinę bardziej porządny (mnie pękła nakrętka).

Konsystencja kosmetyku jest początkowo dość zbita, przypomina zimne masło. W miarę używania produkt robi się coraz bardziej smarowny (jak stopione masło), dobrze sunie po wargach. Można zaaplikować grubszą warstwę; Tołpa w przeciwieństwie do Nuxe się nie roluje. Formuła jest delikatnie oleista, balsam zostawia delikatny połysk. Produkt ma żółty kolor, jednak nie barwi ust.

Zanim przejdę do działania, zajmę się jeszcze dwiema kwestiami. Pierwszą z nich jest zapach. Myślałam, że kosmetyki z tej samej linii będą podobnie pachniały. Tymczasem widzę różnicę między zapachem peelingu a tego balsamu do ust. Peeling pachnie arbuzem z kwiatową nutą, natomiast w przypadku balsamu wyczuwam zielonego banana. Niestety, zapach zmienia się z czasem; w obecnej chwili czuję... wazelinę. Być może takie zachowanie jest spowodowane drugą sprawą, o której chcę wspomnieć, czyli przydatności do używania. Producent wskazał, że balsamu powinno się używać zaledwie przez trzy miesiące od otwarcia.

Początkowo nie przekonywało mnie działanie tego produktu. Wydawało mi się, że przez lżejszą formułę jest słabszy niż Nuxe. Okazało się, że Tołpa wcale nie ustępuje koledze z Francji. Miód świetnie sprawdzał się na noc (z racji mało higienicznego opakowania mieszkał w domu) - po każdej aplikacji budziłam się z idealnie gładkimi i miękkimi ustami. Początkowe obiekcje wynikały chyba z tego, że po Nuxe czułam jeszcze produkt na ustach rano, natomiast po zastosowaniu Tołpy usta były zadbane, ale suchutkie. Nie suche, nie przesuszone, ale po prostu "gołe". Musiałam się do tego przyzwyczaić.

Tołpie udało się stworzyć całkiem dobry balsam do ust. Nie jest to może produkt idealny, ale całkiem porządny.

Skład: Cera Alba, Isopropyl Myristate, Olea Europaea Fruit Oil, Lanolin Alcohol, Polyglyceryl-3 Diisostearate, Aqua, Persea Gratissima, Macadamia Ternifolia Seed Oil, Cetyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Butyrospermum Parkii, Cetearyl Alcohol, Honey Extract, Rosa Hybrid Flower Extract, Propylene Glycol, C10-30 Cholesterol/Lanosterol Esters, Garcina Indica Seed Butter, Peat Extract, Sodium Saccharin, Xanthan Gum, Disodium EDTA, Aroma.

Cena: ok. 20 zł/8 g
Dostępność: wybrane drogerie Rossmann, merlin.pl, tolpa.pl
Ocena: 4/5

Jeszcze więcej, jeszcze taniej? Weekend zniżek 14 i 15 marca z Avanti i Wysokimi Obcasami

$
0
0


Jeszcze dzisiaj można szaleć z Joy, Cosmopolitan i Hot, a to nie koniec. Łowczynie zniżek mogą ostrzyć pazurki już na kolejny weekend, bowiem 14 i 15 marca będzie można kupować taniej z Avanti (cena bez dodatku to 4,99 zł, z peelingiem albo balsamem Dax to 6,99 zł) i Wysokimi Obcasami (bez dodatku kosztują 7,99 zł, z filmem "Zimowa opowieść" 29,99 zł) . Czy i tym razem maniaczki kosmetyków znajdą coś dla siebie?

Sklepy stacjonarne

Bath&Body Works - powtórka z rozrywki; -30% przy zakupie dwóch dowolnych produktów.

Super-Pharm - popularna sieć oferuje kupon rabatowy w wysokości 50% na drugie perfumy (tańsze lub w tej samej cenie).


Stacjonarnie i online

Golden Rose - fanki tej marki ucieszą się z rabatu w wysokości 20%. Kuszą mnie lakiery z wiosennej kolekcji, więc może i ja ruszę z kuponem w świat. Kod na goldenrose.pl: OAKTHMBM

Sklepy internetowe

Aromatella - cały nieprzeceniony asortyment (w tym kosmetyki) po wpisaniu Avanti będzie tańszy o 20%

BeautyPlanet- 25% zniżki na urządzenia do pielęgnacji, liftingu i odmładzania twarzy i ciała w domu dzięki kodowi AVANTI2015

BeeYes - pszczoły znowu o 20% tańsze za sprawą Bee20.

beGlossy - 20% na pierwsze pudło w subskrypcji lub pakiecie po wpisaniu GLOSSY20OFF.

Cocolita - 10% na wszystkie nieprzecenione produkty z oferty po wprowadzeniu Cocolita10
;
Hean - w następny weekend wysyłka gratis!

MintiShop- kto nie upolował wymarzonych produktów dziś, ma szansę niedługo; od 14 do 20 marca obowiązuje kod MINTISHOP10, który uprawnia do 10% zniżki.

Pat&Rub - 20% na wszystkie produkty i zestawy dzięki EKOZAKUPY.

Wibo - tak jak i dzisiaj, kosmetyki tej marki można będzie kupić 40% taniej. Kod to AVANTI2015.

Na razie czasopisma nie rozpieszczają kosmetykoholiczek zniżkami. Ciągle czekam na Inglota, Organique i Paese. A wy widzicie coś dla siebie?

Przez żołądek na rzęsy. Debby What Lashes! Fiber Volumizing Mascara

$
0
0
Muszę się do czegoś przyznać. Po raz kolejny zresztą. Jak facet bywa psem na baby, tak ja jestem psem na promocje. Lubię zniżki. Szczególnie takie dużego kalibru. 40%, 50%, 70%...  Niestety, duża przecena nie zawsze oznacza świetną okazję, o czym już kilkukrotnie się przekonałam. Tak, tak, niby mądry Polak po szkodzie, ale tuszu za dychę to żal było nie wziąć :).

Dzięki korzystnej przecenie w Super-Pharmie w moje ręce trafiła maskara włoskiej marki Debby. Włochy do tej pory kojarzyły mi się wyłącznie ze smakołykami natury kulinarnej, więc postanowiłam udzielić kredytu zaufania ich produktom kosmetycznym. Na pierwszy ogień poszedł tusz młodszej siostry Deborah, Debby.

Nad opakowaniem produktu nie ma się sensu dłużej zatrzymywać, ponieważ nie wybija się ono w jakiś szczególny sposób. Za to chwilę poświęcę wnętrzu. Tusz Debby niemalże od razu skojarzył mi się z maskarami Scandaleyes marki Rimmel. Identyczna gigantyczna włochata szczota (nie lubię) i ogromny otwór, dzięki któremu na aplikatorze zawsze znajduje się o pięć kilogramów tuszu za dużo (nienawidzę). Zawsze sobie ufajdam tym powiekę.

Taki typ szczotki nie należy do moich ulubionych, ale postanowiłam się nie zrażać i optymistycznie wyobrażałam sobie owocną współpracę. Zapał ostudziła konsystencja. Tusz jest niesamowicie gęsty. Jeżeli wziąć pod uwagę to, że nabiera się go dużo... Resztę dopowiedzcie sobie sami. Albo nie, ja to zrobię. Rozczesanie rzęs włochaczem z dużą ilością ciągnącego się jak ser na pizzy tuszu jest prawie niewykonalne. Macham i macham, a na rzęsach coraz więcej produktu, a samych rzęs jakby coraz mniej. Pogrubienie jest więc naprawdę konkretne (zlepienie raczej, ale kto by się czepiał szczegółów). Producent wskazuje, że tusz ma też wydłużać - tutaj się nie mogę przyczepić, widzę dość interesujący efekt. Może z uwagi na te szalone ilości, jakie lądują na włoskach, rzęsy nie są w stanie utrzymać tego tuszu - Debby lubi się trochę osypać w ciągu dnia. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się coś takiego. A to ci psikus, czegoś takiego to się nie spodziewałam.


Pierwsze spotkanie z włoską Debby uważam za średnio udaną przygodę. Nie zrażam się jednak, mam jeszcze dwa upatrzone produkty; może one wypadną lepiej.


Skład: Aqua, Paraffin, VP/Hexadecene Copolymer, Copernicia Cerifera Cera, Cera Microcristallina, Cera Alba, Propylene Glycol, Triethanolamine, Acacia Senegal, Hydroxypropyl Methylcellulose, Candelila Cera, Palmitic Acid, Stearic Acid, Glyceryl Stearate, PEG-75 Stearate, Trimethylpentanediol/Adipic Acid/Glycerin Crosspolymer, Ricinus Communis Oil, Polyamide-5, Nylon-6, Hydrolyzed Wheat Protein, PG- Propyl Silanetriol, Hydroxyethylcellulose, Sodium Dehydroacetate, Decylene Glycol, Triethoxycaprylylsilane, Disodium EDTA, Sodium Chloride, Silica, Phenoxyethanol, CI 7499, CI 77268.

Cena: ok. 32 zł/14 ml
Dostępność: Super-Pharm
Ocena: 3/5

Gorzka słodycz. Catrice Beautyfying Lip Smoother 030 Cake Pop

$
0
0
Stali bywalcy pewnie wiedzą, że dużym sentymentem darzę marki niemieckiej firmy Cosnova, swego czasu szalenie popularne Essence i Catrice (ich "gwiazda" w ostatnich latach nieco przygasa, ale wciąż mają rzeszę wiernych fanek, gotowych na maraton po mieście za nowymi edycjami limitowanymi). Sama coraz rzadziej zerkam w stronę Essence, ale czasem zdarza mi się majstrować przy Catrice. Podczas ostatniej promocji w Hebe, do koszyka wpadł mi produkt, który cieszy się dobrymi opiniami - błyszczyko-balsam inspirowany kosmetykiem Clarins uwiódł niejedną maniaczkę kosmetyków. Czy ze mną poszło mu tak łatwo? Zapraszam do dalszej lektury, którą jak zwykle rozpocznę od opisu opakowania.

Aplikator jest dość nietypowy jak dla produktu do ust w tubce. Zapewne każda z nas kojarzy te ścięte (albo zaokrąglone) końcówki z dziurką. Tymczasem Catrice również postawiło na "skosy", ale zamiast twardego, gołego plastiku zdecydowali się na bonus w postaci przyjemnej dla ust gąbki. Rozwiązanie nietypowe, ciekawe, ale chyba trochę mniej higieniczne niż to klasyczne, z dziurką. Gąbki nie można zdjąć, a raz na jakiś czas wypada ją umyć (tymczasem plastik wystarczyło lekko przetrzeć). Warto to zrobić, ponieważ gdy nagromadzi się na niej produkt, to nie wygląda (i nie pachnie) zbyt przyjemnie.

Formułę błyszczyko-balsamu też mogę zaliczyć do atutów tego produktu. Nie jest to typowy klejuch, Catrice rozprowadza się na ustach jak balsam (mniej więcej jak taki Carmex w tubce minus chłodzenie). Chociaż producent oszczędził nam efektu Kropelki, nie oznacza to jednak, że błyszczyk jest obojętny dla kącików ust (lekko je łapie) i włosów (też lubi je "przytulić"). Kosmetyk jest słodki w smaku i równie apetycznie pachnie, dzięki czemu jakoś tak miło się go stosuje. Na razie nie jest źle, prawda? To jedziemy dalej.

Uparcie nazywam ten kosmetyk błyszczyko-balsamem, chociaż producent twierdzi, że to "upiększający wygładzający balsam do ust". Balsam do ust, pfffffffff, też mi coś. Co prawda każdy ma inne preferencje, ale wydaje mi się, że większość osób, która marzy o balsamie do ust, będzie miała na myśli kosmetyk, który będzie pielęgnował wargi (nawilżał albo odżywiał, albo jedno i drugie). Zgadza się? Tymczasem Catrice WYSUSZA. Chyba nie to tygryski lubią najbardziej, prawda?

Minusem jest też trwałość tego produktu. Nie linczujcie mnie, wiem, że to nie tint, ale chyba godzina na ustach bez jakichkolwiek atrakcji w postaci rozmów, jedzenia i picia, to chyba trochę mało. Wybaczyłabym, gdyby ta marna trwałość była rekompensowana świetnymi walorami pielęgnacyjnymi. Tymczasem po tej godzinie jestem szczęśliwa, że to dziadostwo zniknęło i mogę przystąpić do akcji ratunkowej.

Na deser zostawiłam sobie kolor. Cała seria inspirowana jest "french manicure", więc wszystkie trzy odcienie są dość przejrzyste. Ja wybrałam ten najbardziej intensywny, różowy 030 Cake Pop. Kolor jest naprawdę ładny, bardzo delikatny, nie sposób mu odmówić uroku. 



Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Nie wszystko będzie dobre dla każdego. Chociaż na temat tego produktu pojawiło się wiele pieśni pochwalnych, ja mu laurki nie wystawiam i gorąco odradzam.

Skład: POLYBUTENE, PARAFFINUM LIQUIDUM (MINERAL OIL), OCTYLDODECANOL, SORBITAN OLIVATE, C12-15 ALKYL BENZOATE, SILICA DIMETHYL SILYLATE, MICA, SILICA, BUTYROSPERMUM PARKII (SHEA BUTTER), MYRISTYL LACTATE, SIMMONDSIA CHINENSIS (JOJOBA) SEED OIL, TOCOPHERYL ACETATE, ZEA MAYS (CORN) STARCH, SODIUM POTASSIUM ALUMINUM SILICATE, SACCHARIN, BHT, ALUMINA, ALUMINUM HYDROXIDE, TIN OXIDE, AROMA (FLAVOR), PHENOXYETHANOL, CI 15850 (RED 7 LAKE), CI 73360 (RED 30 LAKE), CI 77491, CI 77492, CI 77499 (IRON OXIDES), CI 77891 (TITANIUM DIOXIDE).

Cena: 14,99 zł/9 ml
Dostępność: Drogerie Natura, Hebe, wybrane Super-Pharmy i Kauflandy
Ocena: 2/5

Czarno to widzę? Avon Clearskin Pore Penetrating Black Mineral Mask

$
0
0
Niby zwierzęta budzą się z zimowego snu, zatwardziałe gospodynie domowe zawzięcie myją okna, a młodzież zaczyna okupować ławki w parkach z piwem w rękach. Dziewczyny zakładają spódnice, niedługo zapewne zobaczymy panów w skarpetkach i sandałach. Mówiąc krótko: dzieje się. Ludzie są pełni zapału, w końcu zdejmują ozdoby choinkowe i wyrzucają drzewka... Każdy coś robi. Tylko mi się nic nie chce. Dopadł mnie leń-gigant, klawiatura się zastała i pisanie postów idzie mi mozolnie. Czarno widzę swoją blogową karierę :D.

Dziś chciałam napomnkąć kilka (taaa) słów o maseczce, którą zamówiłam skuszona dobrymi opiniami. Domyślam się, że często autorkami laurek są konsultantki, które chcą zarobić, ale dałam wiarę temu, że nie tylko one używają kosmetyków, które sprzedają i mają o nich dobre zdanie (jeżeli się mylę, to wyprowadźcie mnie z błędu :D).

Kwestię opakowania potraktuję po macoszemu. Po raz kolejny nie bardzo jest o czym pisać.Standardowa tubka, półprzezroczyste opakowanie z klapką. Rozwiązanie proste i wygodne.

Maseczka ma ciekawą formułę. Jej konsystencja jest dość gęsta. Jednocześnie produkt nie jest tępy; przeciwnie, łatwo się rozprowadza, dobrze sunie po skórze. Ta "smarowność" jest spowodowana pewnie tym, że maseczka jest jakby lekko tłusta. Co ciekawe, na skórze zasycha na beton (nawet jest szara :D!) jak maseczki z glinki (podobnie opornie się zmywa i identycznie syfi wszystko dookoła). Jednak każde zwilżenie wydobywa z niej tę tłustawość (co można zaobserwować podczas zmywania). Może przez taką formułę, kosmetyk nie zostawia skóry nieprzyjemnie suchej i jakby zupełnie odartej z sebum.

Jak działa? Prawie magicznie. Taaak, sama dziwię się, że piszę to o kosmetyku marki Avon. Ale maska naprawdę działa! Efekt nie jest może długofalowy, ale przez mniej więcej pół dnia cieszę się widocznie czystszą skórą. Nawet mój okropny nos wygląda trochę lepiej - maska nie likwiduje czarnych kropek, ale delikatnie zwęża pory, przez co twarz jest gładsza. Ponadto skóra się nie przetłuszcza, jest matowa, ale nie jest to tępy, kredowy mat. 

Maska Clearskin przyjemnie mnie zaskoczyła. Nie wykluczam kolejnych opakowań, chociaż wydaje mi się, że efekt po maseczce z czystej glinki utrzymuje się dłużej. Ten kosmetyk będzie dobrą opcją dla leniuszków, którym nie chce się rozrabiać proszku.

Skład: Aqua, Hydrated Silica, Ethylhexyl Palmitate, Propylene Glycol, Glycerin, Bentonite, PEG-8, Isoceteht-20, Polysorbate 20, Xanthan Gum, Sodium Methyl Cocoyl Taurate, Butylene Gycol, Salicylic Acid, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Phenoxyethanol, Hamamelis Virginiana Extract, Simethicone, Parfum, Sodium Chloride, Disodium EDTA, Hydroxyethylcellulose, Magnesium Aluminium Silicate, Camellia Sinesis Leaf Extract, Eucalyptus Globulus Leaf Extract, Saccharomyces/Copper Ferment, Saccharomyces/Zinc Ferment, Saccharomyces/Magnesium Ferment, Saccharomyces/Manganese Ferment, Saccharomyces/Iron Ferment, Saccharomyces/Silicon Ferment, CI 77491, CI 77492, CI 77499.

Cena: 16 zł/75 ml
Dostępność: za pośrednictwem konsultantek Avon
Ocena: 4/5

Złoty chłopiec. Annabelle Minerals Podkład matujący Golden Fairest

$
0
0
Ciekawa jestem, ilu recenzji doczekał się ten podkład. Słyszała o nim chyba każda blogerka, pewnie znaczna część czytających ten post nawet go miała. Znany, lubiany, doceniany... Jeżeli myślicie, że się wyłamię, to jesteście w błędzie. Annabelle Minerals stworzyło po prostu dobry produkt i nawet przy szczerych chęciach, dużej dozie samozaparcia i kilkumiesięcznych testach nie potrafię (i nie chcę!) mu porządnie zepsuć opinii. Dziś słów kilka(-dziesiąt albo -set, wyjdzie w praniu) o takim Colorstayu wśród podkładów mineralnych (pod względem popularności; nie jestem w stanie porównać działania :D).

Jakiś czas temu zetknęłam się z kosmetykami Annabelle Minerals. W tamtym czasie bardziej pasowała mi wersja kryjąca. Nie odpowiadał natomiast żaden kolor. Na pełnowymiarowe opakowanie zdecydowałam się dopiero wtedy, gdy firma wprowadziła jaśniejsze warianty w ramach już istniejących linii. Z pewnymi obawami postawiłam na odcień z gamy złotej - Golden Fairest. Na rozgrzewkę wybrałam mniejszą, czterogramową wersję (Annabelle oferuje jeszcze 10 g proszku).


Cała zabawa z podkładami mineralnymi polega na tym, że z reguły są to kosmetyki sypkie. Trzeba się więc przyzwyczaić do tego, że to-to w słoiczku z sitkiem to nie puder wykańczający. Annabelle zadbało o komfort psychiczny użytkownika i odpowiednio zabezpieczyło swój słoiczek. Wieczko można przekręcić, dzięki czemu przy kolejnej próbie aplikacji nie zaatakuje nas chmura pyłu, gdy zabierzemy kosmetyk w podróż albo po prostu nam spadnie (jak to był w starszej wersji podkładu Pixie). Opakowanie jest na tyle porządne, że ciężko dobrać się do jego środka - aby wygrzebać resztkę, musiałam podważyć denko, co wcale nie było łatwym zadaniem.

Ostatnio mało pisałam o opakowaniu, a więcej o formule. Tym razem proporcje się zmienią, bo co pisać o sypkim podkładzie mineralnym? Podkład jest nieźle zmielony, chociaż bardziej przypomina mąkę pszenną niż cukier puder (głodna jestem :D). Nie ma w sobie grama kremowości, chociaż nie jest kredowo suchy. Ot, taki tam proszek.

Mam nadzieję, że wybaczycie mi zaburzenie dotychczasowego schematu. Zawsze na deser zostawiałam sobie kolor, tym razem chcę się nim zająć w tym miejscu. Wybrałam odcień Golden Fairest, najjaśniejszy wśród "złotek". Nie wiem, jak inne odcienie z tej gamy, ale Golden Fairest nie określiłabym mianem typowego złotka. Jest żółtawy, to taki żółty beż. Nie obraziłabym się także, gdyby był odcień odrobinę ciemniejszy i bardziej żółty, Czytałam jednak, że kolejny stopień w tej serii jest już wyraźnie pomarańczowy. Szkoda. Kurczaczkom zawsze wiatr w oczy.

Tym razem zakończę recenzję opisem działania. Każdy ma inne oczekiwania w stosunku do podkładu. Wskazania producenta mają nam podpowiedzieć odpowiedni kierunek. Twórca kosmetyku jednak nie zawsze trafia. Annabelle zaproponowało nam podkład matujący. Nie zgodzę się, co do tego, że jest to produkt matujący. Matowy owszem, ale nie działa aktywnie na skórę. Twarz po jego zastosowaniu się nie błyszczy jak bombka, ale nie jest też całkiem płaska. Powiedziałabym raczej, że to kosmetyk, który ma naturalne wykończenie i sprawia, że skóra wygląda zdrowo. Nie tworzy podkładowych zaskórników.

A jak z kryciem? Podkład ujednolica koloryt, dlatego samodzielnie sprawdzi się u osób, które poszukują wyrównania cery. Żółty pigment sprawia, że Annabelle neutralizuje zaczerwienienia. Nie ma się jednak co czarować, podkład samodzielnie nie da sobie rady, gdy na skórze pojawi się obraz nędzy i rozpaczy. Tutaj konieczna będzie ingerencja korektora.

Chała i prawie chwała
Annabelle Minerals stworzyło naprawdę dobry kosmetyk. Podkład, który nie wygląda na skórze jak ciasto, nieźle kryje i komfortowo się nosi. Myślę, że jeszcze do niego wrócę.

Skład: Mica, Titanium Dioxide, Zinc Oxide, Iron Oxide, Ultramarines.

Cena: 34,90 zł (59,90 zł)/4 g (10g)
Dostępność: strona producenta, sklep stacjonarny (Warszawa, ul. Mokotowska 51/53), Mintishop, Mineral Cosmetics
Ocena 4,5/5

Wybielona. Paese Puder ryżowy

$
0
0
Wiem, jestem okrutna. Pewnie wiele z was właśnie usiadło przy komputerze z kawą, by odpocząć po całym dniu biegania, załatwiania, gotowania, malowania... Pieczenia :D. Proszku do pieczenia i mąki macie zapewne po dziurki w nosie, a ja zamierzam was jeszcze pozadręczać białym pyłem. 

Puder ryżowy Paese kupiłam dość dawno, bo blisko rok temu. Skorzystałam z korzystnej zniżki w czasie akcji rabatowej, więc postanowiłam, że przed kolejną taką promocją zamieszczę recenzję pudru. Zniżka do Paese (30%) szykuje się już od 10 do 12 kwietnia, więc to dobra okazja, żeby zacząć sporządzać listę zakupów na te dni. Czy powinien się na niej znaleźć ten produkt?


Na wstępie zaznaczę, że posiadam ten kosmetyk w starej szacie graficznej (nowa prezentuje się TAK). Postanowiłam jednak opisać opakowanie starszej odsłony, bo chociaż opakowanie przeszło pewne przeobrażenia dłuższy czas temu (ponad pół roku), to jednak w sprzedaży zdarzają się takie egzemplarze, jaki ja posiadam. A opakowanie tej wersji jest przeokropne. Słoiczek jest wykonany niechlujnie, z plastiku kiepskiej jakości. Nic do siebie nie pasuje, nakrętka się nie dokręca w całości, sitko wypada (a razem z sitkiem cały produkt). Sitko nie jest w żaden sposób zabezpieczone. Niesamowicie mnie to irytowało, więc przesypałam produkt do porządnego słoiczka po podkładzie Lily Lolo.

Do pudru dołączony jest koszmarny pseudopuszek (właściwie gąbeczka), który rozwala się po pierwszym praniu. Gdybym sądziła produkt tylko po opakowaniu, to Paese dostało by jedynkę z wykrzyknikiem. Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się złapać nowe opakowanie. "Następnym razem" - w ostatecznym rozrachunku puder nie wypadł tak źle. Właściwie, to okazał się całkiem dobry.

Puder Paese jest drobniutko zmielony (jak cukier puder). Proszek jest dość suchy i lubi podkreślać załamania skóry - zupełnie nie spisuje się pod oczy (i na pokiereszowany katarem nos). Został wzbogacony o delikatną pudrową nutę zapachową, która nie sprawia, że kosmetyk wierci w nosie. Pomimo swojego białego koloru, nie tworzy długotrwałego efektu twarzy posypanej mąką - kilka minut po aplikacji twarz jest lekko rozjaśniona, ale po jakimś czasie puder stapia się z podkładem.

Na koniec zostawiłam opis działania. To może być różne, w zależności od użytego narzędzia. Przy zastosowaniu pędzla puder matuje na krótko (maksymalnie 2 godziny). Sytuacja zmienia się, gdy w ruch pójdzie puszek (ja używam z Inglota) - po dokładnym wklepaniu kosmetyku w skórę zapewnia on mat nawet na 6-7 godzin (4-5, gdy użyję trochę tłustawego kremu z filtrem). 

Paese stworzyło naprawdę dobry kosmetyk, który może spodobać posiadaczkom tłustej cery. To konkretny zawodnik w walce z niepożądanym błyskiem. Zdecydowanie warto rozważyć jego zakup :).

Skład: Oryza Sativa Powder, Magnesium Setarate, Parfum, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin

Cena:  ok. 40/30 ml (15 g)
Dostępność: wyspy firmowe Paese (np. Wrocław Renoma), sklep internetowy producenta, Lady Makeup, Nocanka
Ocena: 4,5/5

Dla spóźnionych zajęcy. Stylowe zakupy z Twoim Stylem i Grazią (10-12 kwietnia)

$
0
0


Witam, witam i o zdrowie pytam. Zapewne część z was trzęsie się z zimna pod kocem. Tradycja w końcu zobowiązuje, w Lany Poniedziałek nie wypada mieć suchych ubrań w szafie :D. Pogoda też taka "smarkata", łatwo o przeziębienie. Spokojnie, już spieszę w pomocą! Co może być lepszym lekarstwem dla maniaczki kosmetyków niż rabaty, duuuuuużo rabatów? No właśnie. Już od tego piątku (pewna nowość w akcjach z kuponami) z Twoim Stylem (7,99 zł) oraz Grazią (2,99 zł) będzie można poszaleć. Tak w ramach spóźnionego zajączka. Jakie zniżki przygotowano tym razem? Zapraszam do lektury!

Stacjonarnie

Bath&Body Works - 30% zapłacimy za zakupy, jeżeli zdecydujemy się na co najmniej 2 produkty.

Dayli - 20% zapłacimy za całe zakupy. Ze zniżki wyłączone są produkty objęte akcyzą.

Hebe - 50% rabatu na drugi tańszy dermokosmetyk. Promocja nie obejmuje zestawów.

Organique - produkty Organique kupimy w sklepach stacjonarnych 20% taniej.

MAC - przy zakupach za min. 150 zł prezent - zaproszenie na makijaż o wartości 250 zł

Super-Pharm - 30% rabatu otrzymamy na 1 dermokosmetyk, natomiast 40% mniej zapłacimy przy zakupie min. dwóch. Z oferty wyłączone są produkty marki Cetaphil i zestawy.

The Body Shop - 20% rabatu na cały asortyment.

Yves Rocher - 30% na jeden kosmetyk (zniżce oczywiście nie podlegają kosmetyki oznaczone Zielonym Punktem), a dodatkowo przy zakupach za min. 59 zł tusz do rzęs w prezencie.

Online

Bandi - 20% rabatu na kosmetyki Bandi dzięki kodowi twojstyl20

cosmo24- 20% po wprowadzeniu TwojStyl2015. Dodatkowo darmowa przesyłka, W ofercie sklepu znajdziemy m.in. Joico, Inikę, Thalgo i John Masters Organic.

Farmona- 20% na produkty do pielęgnacji twarzy, ciała i włosów (TwojStyl2015). Rabat jest ważny do 30 kwietnia.

Pat&Rub - kosmetyki tej marki będą 20% tańsze (TwojStyl2015).

Thalgo - od zakupów za kwotę 250 zł zostanie odjęte 50 zł (TwojStyl2015).

Wibo - aż 40% w sklepie internetowym marki. Kod: TS2015,

Stacjonarnie i w sieci

Alterna, Kevin Murphy, Living Proof - 20% na kosmetyki tych marek w wybranych salonach fryzjerskich i na hair2go.pl po wpisaniu TwojStyl2015

Braun - depilatory Braun Silk-epil 9 i zestawy Braun Face w wybranych sklepach RTV Euro Agd oraz na euro.com.pl można będzie kupić taniej o 20% (kod do sklepu internetowego: TwojStyl2015).

Douglas - zapachy 20% taniej w perfumeriach stacjonarnych i na douglas.pl (TWOJSTYL2015).

Golden Rose - 20% na cały asortyment na stoiskach stacjonarnych i na goldenrose.pl (TwojStyl2015).

Inglot - 20% na produkty poza akcesoriami i perfumami Oryginal by Anja Rubik. Zniżka obowiązuje zarówno w sklepach stacjonarnych, jak i online na inglot.pl (TwojStyl2015).

L'occitane - marka oferuje 15% na zakupy w salonach stacjonarnych (wyłączona jest linia Divine), a także w sieci na pl.loccitane.com (TwojStyl2015).

Mydlarnia u Franciszka - 20% na zakupy stacjonarnie i online na ufranciszka.pl (TwojStyl2015).

Paese - tym razem nie 40%, a 30% rabatu otrzymamy na stoiskach Paese i na sklep.paese.pl (TwojStyl2015).

Phenome - 25% mniej zapłacimy z kuponem w butikach marki, a dzięki kodowi TwojStyl2015 na phenome.pl

Stenders - w kilku butikach marki (Łódź, Warszawa, Katowice, Kraków, Poznań) oraz na stenders-cosmetics.pl (TwojStyl2015) zakupy będą 20% tańsze. Zniżką nie są objęte towary już przecenione.


Jak na razie to najlepsza akcja rabatowa pod względem kosmetycznym. Myślę, że zrealizuję kilka kuponów. A wam wpadło coś w oko?

Mały poślizg. Zużycia marca

$
0
0
Zwykle tak starałam się planować notki, by ta ze zużyciami pojawiła się w końcówce jednego miesiąca lub początku kolejnego. Tym razem, z uwagi na dość gorący czas (nie sugerujcie się termometrem za oknem), dopiero teraz znalazłam kilka chwil na przegląd pustych opakowań. Ostatnio zaliczyłam kilka różnych poślizgów (ten najlepszy zdarzył mi się w zeszły piątek, na pasach - nie pytajcie, puśćcie wodze fantazji :D).


Było: Tołpa Botanic Biała Wierzba Głęboko oczyszczający szampon-maska normalizujący - od pewnego czasu moje nogi niosą mnie do półek, na których stoją kosmetyki Tołpa. Gdy zobaczyłam w Rossmannie zieloną plakietkę przy tym kosmetyku, postanowiłam się na niego skusić. Jak żyję, nie używałam takiego dziwoląga. Moja skóra głowy to też dziwadło, więc ona i szampono-maska zadają się lubić, dlatego kupiłam kolejne opakowanie. Recenzja na pewno się pojawi, tylko muszę sobie wszystko poukładać w głowie.

Jest: To samo i Orientana Ajruwedyjski szampon do włosów Imbir i trawa cytrynowa.


Było: Yves Rocher Anti-age Redensifying Mask - produkty do włosów Yves Rocher jak dotąd mnie nie zachwyciły. Nie planowałam zakupu kolejnego, ale skusiła mnie spora promocja na tę maskę. Od dawna ostrzę sobie zęby na maskę Anti-Age z Organique, więc stwierdziłam, że może ta będzie jej odpowiednikiem. Recenzja niebawem, to dziwny produkt.
Eveline Arganowa maska 8w1 - kolejny dowód na to (po Kallosie Latte), że nie powinnam kupować odżywek/masek do włosów od pojemności większej niż 200 ml. Ta maska mnie pokonała. A początkowo byłam z niej zadowolona, wydawała się wykazywać działanie podobne do Organique Argan Shine (odżywienie, wygładzenie i połysk). Jednak droższa koleżanka wypadła dużo lepiej. Może Eveline zyskałaby we mnie większą fankę, gdyby ten pseudobudyniowy zapach (i kolor) nie był tak chemiczny i intensywny. Po jakimś czasie robiło mi się niedobrze na samą myśl o odkręceniu słoika.

Jest: The Body Shop Banana Conditioner - ostatnio nie jest o niej tak głośno, jak kilka lat temu, więc stwierdziłam, że to dobry moment, żeby w końcu trafiła do mnie (nooo i była promocja 2 w cenie 1... Taaak, znowu mam pół litra tego samego kosmetyku pielęgnacyjnego, głupia ja).


Było: Avene Cleanance Cleansing Gel - zaczęło się od zachwytu próbką, skończyło się na pełnowymiarowym opakowaniu i... powiększonej wersji (czeka grzecznie w zapasach)! Naprawdę polubiłam ten żel, głównie za jego gęstą konsystencję, która w połączeniu z wodą daje na skórze kremową pianę. I za dobre oczyszczanie skóry bez przesuszania.

Jest: Alverde Sensitiv Reinigungsemulsion Hamamelis Kamille - używałam kiedyś podobnego produktu z Rossmanna, dlatego postanowiłam dać szansę konkurencyjnemu kosmetykowi Alverde z DM. Mam mieszane uczucia.


Było: Tołpa Botanic Białe Kwiaty Delikatny płyn micelarny - ostatnio mam jakieś szczęście (odpukać!) do płynów micelarnych. Zachwycił Sylveco, zadowalał Paese... Tołpie też tym razem się udało. Więcej skrobnę już niebawem.
Nuxe Woda micelarna do demakijażu - jakiś czas temu sprawiłam sobie podróżny zestaw marki Nuxe, w skład którego wchodził między innymi ten krem. Zamierzam zafundować mu małą recenzję przy okazji wzmianki o reszcie miniatur. Zachwytu jednak nie było.

Jest: Mixa Płyn micelarny Optymalna Tolerancja - to moje pierwsze spotkanie z tą marką i jak na razie udane. Na tyle, że zdecydowałam się udzielić kredytu zaufania także produktowi dufazowemu.


Było: Avon Clearskin Pore Penetrating Mask - dobra maska do twarzy, na Avon kosmetyk wręcz wybitny. Nie tak skuteczna jak czyste glinki, ale całkiem nieźle oczyszcza. Maskę recenzowałam TU.
Dax Perfecta No Problem - nie wiem, co to, ale wiem skąd to (po cenie). Takie nic.

Jest: Avon Planet Spa Perfectly Purifying - chociaż ta maseczka jest równie wysoko oceniania, co jej poprzedniczka, to jak na razie nie polubiłyśmy się zbytnio. Mam wrażenie, że zupełnie nie działa na moją skórę.


Było: Tołpa Botanic Czarna Róża Odżywczy balsam-miód do ust - mały przyjemniaczek. Może nie idealny, ale całkiem dobry balsam do ust. Recenzja jest TUTAJ.

Jest: Bonnie Bell Lip Smacker Sprite - ojojoj....


Było: Yves Rocher Jardins du Monde Coffee Beans Żel pod prysznic - od dawna krążyły legendy o kawowym żelu YR. Oczywiście jestem sto lat za wszystkimi innymi, więc w mojej łazience zagościł dopiero niedawno. Cudo, cudo dla kawoholików. Budzi przed pierwszym łykiem kawy. Z pewnością jeszcze do niego wrócę.
Yves Rocher Organic Vanilla Shower Gel - uwielbiam zapach wanilii, dlatego przy realizacji jednej z ulotek w sklepie firmowym, zdecydowałam się na wybór prezentu w postaci tego żelu. O mamusiu. Pachnie obłędnie, takim waniliowo-karmelowym syropem, że wybaczam mu brak pompki (można sobie dokupić; dobrze, że YR nie sprzedaje żeli w workach i nie każe dopłacać za butelkę). Dodatkowo zapach bardzo długo utrzymuje się na ciele - biorę prysznic rano, a wieczorem, gdy ćwiczę i moja skóra jest rozgrzana jeszcze go czuję. Chyba będę wracała po kolejne butle. Może sprawię sobie też mleczko do ciała z tej serii. I wodę toaletową! Chcę wszyyyyyyystko!

Jest: to samo waniliowe cudo :).


Było: Intimelle Kremowy płyn do higieny intymnej Róża - biłam się z myślami w kwestii tego produktu. Niby to żadne tabu, ale jakoś wcześniej nie prezentowałam żeli do higieny intymnej. Doszłam jednak do wniosku, że warto wspomnieć o tym kosmetyku, bo jest naprawdę godny polecenia. Nie podrażnia, nie wysusza i odświeża. Do tego bardzo przyjemnie pachnie, ta róża nie jest nachalna. Do tego jest niedrogi. Do Natury marsz!

Jest: Lactacyd Emulsja do higieny intymnej Hydro Balance


Było: Ziaja Kakaowe masło do ciała - przy okazji ostatniego denka wspomniałam, że z zapachem tej serii mam dość skomplikowane relacje. Niestety, stało się to, czego się trochę obawiałam - po kilku użyciach ten kakaowo - cukrowy aromat zaczął mnie drażnić. A jak Ziaja wypadła pod innymi względami? Masło okazało się całkiem lekkie, właściwie nazwałabym ten kosmetyk balsamem. Moja skóra ładnie go piła. Jednak nie wszystkie partie mojego ciała się z nim zaprzyjaźniły - na ramionach, na biuście i na dekolcie pojawiły się piękne żółte diody. Nie planuję powrotu do tego produktu.

Jest: Dove Body Lotion Magnolia i Pistacja - ten zapach zachwycił mnie, gdy moja mama kupiła sobie żel pod prysznic. Gdy trafiła się promocja na duże pojemności balsamów, wiedziałam, że musiałam mieć to smarowidło.


Było: To co zwykle.

Jest: Ha! Garnier InvisiCool - też całkiem niezły :)


Było: Lolita Lempicka Forbidden Flower Edp- najbardziej klasyczna i szalenie popularna wersja Lolity nie bardzo mi się podoba. Za to fankom oryginalnej odsłony zwykle nie podoba się Forbidden Flower. Równowaga w przyrodzie musi być :D. Forbidden Flower to nie do końca kwiatowy zapach. Powiedziałabym raczej, że kremowo - migdałowy z delikatnym bukietem fiołków gdzieś z tyłu.

Jest: Zara Textures Edt - od dłuższego czasu słyszałam, że ta hiszpańska sieć ma w swojej ofercie godne uwagi zapachy. Textures to psikadło w sam raz dla fanek "niebieskich" zapachów z gatunku Light Blue i I love love. Drugą butelkę mam już w zapasach.


Było: BeBeauty Krem do rąk z masłem mango - ten krem pojawił się w ofercie Biedronki na Dzień Kobiet. Właśnie skończył mi się produkt, który nosiłam ze sobą w torebce, a ten miał różowe opakowanie i pompkę. Wystarczyło. Krem nie powalił mnie na kolana, był dość tłusty i mało odżywczy, ale nie zalazł mi zbytnio za skórę.

Jest: Nuxe Hand and nail cream


Było: Farmona Nivelazione Ziołowa Sól do kąpieli stóp - chociaż pogoda na razie na to nie wskazuje, już niedługo będzie można obudzić sandały z zimowego snu. Moje stopy po sezonie skarpetkowym zwykle stanowią obraz nędzy i rozpaczy, dlatego gdy temperatura zaczyna niebezpiecznie rosnąć, to pędzę do drogerii w poszukiwaniu kosmetyków do stóp. W tym roku zaczęłam przygodę od soli. Postawiłam na Farmonę, która świetnie zmiękcza naskórek i odświeża stopy. Bardzo polubiłam ten kosmetyk, zaprzyjaźniła się z nim także moja mama.

Jest: To samo :).


Było: Yves Rocher Beaute des Pieds Krem do stóp - ten krem utwierdził mnie w przekonaniu, że Yves Rocher nie potrafi stworzyć kosmetyków odżywczych. Ten krem miał być ratunkiem dla suchych stóp. No chyba dla stóp niemowlęcia. Jakieś plusy? Zapach - nie jestem fanką lawendy, ale w tym wypadku to największy atut tego produktu.
Lirene Stop Rogowaceniu Krem-maska 2w1 30% Urea - gdy wybierałam jakiś czas temu krem do stóp, to przez kilka minut stałam zdezorientowana przy półce. Nie wiedziałam, na co się zdecydować. Coś mi dzwoniło, że Lirene ma dobre kremy do stóp, więc postawiłam na tę markę. Ubzdurałam sobie, że im więcej mocznika, tym lepiej. Okazało się, że niekoniecznie. Po użyciu tego kremu moja skóra przypominała podeszwę. Zrogowacenia były wygładzone, ale cała stopa sprawiała wrażenie... sztywnej. Mogłam iść na spacer bez butów :D. Nigdy więcej!

Jest: Fusswohl Intensiv Creme - znalazłam w maminym koszyku z rzeczami zapomnianymi. Po kilku użyciach nie jestem w stanie go ocenić, ale jedno już wiem: w porównaniu z Lirene i YR jest genialny :).


Było: Debby What Lashes! Mascara - pierwsze koty za płoty. Początki z marką Debby były niezbyt udane, ale liczę, że więcej koszmarków w guście tego tuszu już się nie trafi. Więcej o tej maskarze przeczytacie TU.

Jest: Celia Lashes on top 100% rozdzielenia i objętości - lubię Celię, dobrze mi się kojarzy, więc gdy przeczytałam o tym, że w jednym z kobiecych czasopism dodatkiem są tuszem tej marki, popędziłam do kiosku. Zdecydowałam się na tę wersję, w głównej mierze z uwagi na nietypową szczoteczkę, która ma ząbki różnej długości.


Było: Catrice Waterproof Top Coat - przez lata szukałam wodoodpornego tuszu idealnego. Do tej pory nie udała mi się ta sztuka. Znalazłam za to coś, dzięki czemu odwlekłam trochę swoją mękę - z wodoodpornym topem Catrice mogłam używać dowolnego tuszu bez obaw o łzawą pandę. Szkoda, że producent postanowił wycofać ten produkt. Może jeszcze pojawi się w letniej edycji limitowanej.

Jest: To samo.

Marcowe porządki uważam za udane. Okna umyte, zapasy zredukowane. Alleluja i do przodu :D!

Zgrabny bukiet. Tołpa Botanic Białe kwiaty Delikatny płyn micelarny

$
0
0
Jeżeli miałabym wskazać markę, która ostatnio zawładnęła moim sercem, wybór byłby tylko jeden. Tołpa. Wiecie, patriotyzm lokalny i tego typu sprawy. Nie jestem w stanie tego racjonalnie uzasadnić, ale ostatnio buszowanie po półkach rozpoczynam od szukania znajomych etykiet z roślinami. Gdy rozglądałam się za nowym płynem micelarnym, Monika (Blog Moniszona) wspomniała o tym. Dwa razy nie musiała powtarzać.

Początkowo byłam dość sceptycznie nastawiona do tego produktu. Miałam już (nie)przyjemność używania płynu Tołpy z serii Hydrativ i tego produkowanego dla Biedronki pod marką BeBeauty. Miałam wrażenie, że wypali mi oczy. Czy Białe Kwiaty okazały się tak delikatne, jak obiecuje producent?

Zanim poddałam działanie płynu próbom ognia, musiałam zmierzyć się z opakowaniem, które. Kwestia wizualna jest mocną stroną "roślinnych" etykiet Tołpy, gorzej z samymi pojemnikami (kremy w metalowych tubach, ratuunku!). Płyn micelarny mieści się w prostej białej butelce (przyznałabym punkt za przezroczystą) zwieńczonej klapką, która po przyciśnięciu ujawnia dzióbek. Korzystanie z takiego rozwiązania, gdy butelka jest napełniona w znacznym stopniu, dostarcza wielu wrażeń - czasem można nie trafić w płatek, za to opryskać niczego niespodziewające się kafelki (albo mamę, która właśnie wpada do łazienki/pokoju).

Konsystencja? Nie będę się kompromitować, ileż można :D. Nadmienię tylko, że płyn się nie pieni (nie zaobserwowałam skwierczenia na waciku). Nie zostawia lepiącej warstwy na twarzy. Jest delikatny zarówno dla cery, jak i oczu - nic nie piecze, nie podrażnia i nie przesusza. Dodatkowym atutem jest zapach - delikatny, prawdziwe białe kwiaty, taki zwiewny i świeży (bałam się trochę jaśminu, od którego boli mnie głowa, ale w tej mieszance jego ostre nuty się gdzieś chowają).

Podstawowym działaniem płynu micelarnego powinno być usuwanie makijażu i zanieczyszczeń. Są różne płyny, jedne bardziej skuteczne, inne trochę mniej. Tołpa jest pośrodku. Nie jest to tak znakomity płyn jak Sylveco, ale radzi sobie z usuwaniem mniej odpornych kosmetyków. Makijaż twarzy nie stanowi dla niego problemu, delikatne szminki, błyszczyki, cienie i tusz także. Schody zaczynają się przy intensywnych kolorach i kosmetykach trwałych (co widać na załączonym obrazku). Tołpa rozpuści w sporej części makijaż tego typu, ale nie usunie go w całości. 


Pomimo tego, że Tołpa nie spełnia wszystkich moich oczekiwań, bardzo lubię ten płyn micelarny. Cenię jego piękny zapach, delikatne obchodzenie się ze skórą i oczami oraz zadowalającą skuteczność. Mogę go polecić, może nie gorąco, ale na pewno ciepło. Szczególnie w promocji (do końca kwietnia z kartą Lifestyle w Super-Pharmie jest 40% zniżki, bez karty 30%).

Skład: Aqua, Poloxamer 184, Disodium Cocoamphodiscetate, Polysorbate 20, Propylene Glycol, Sodium Hydroxide, Glycerin, Disodium EDTA, Sodium Citrat, Peat Extract, Sodium Chloride, Citric Acid, Rosa Centifolia Flower Extract, Jasminum Officinale Flower Extract, Bellis Perennis Flower Extractm Xanthan Gum, Parfum, Benzyl Alcohol, Salicylic Acic, Sorbic Acid.

Cena: ok. 22-23 zł/200 ml
Dostępność: Hebe, Super-Pharm, tolpa.pl
Ocena: 4/5

Kropla magii? Evree Magic Rose

$
0
0

Zaledwie kilka dni temu pisałam o kwiatowym płynie Tołpy, pozostanę więc w temacie roślin i dzisiaj zajmę się produktem, któremu można powoli przypiąć miano kultowego. Kilka miesięcy zachwycała się nim cała blogosfera, teraz kilka kropel oleju działa cuda, niszczy krosty i wszelkie inne problemy vlogerek. Planowałam, że opublikuję swoją recenzję, gdy przebrzmią już wszystkie zachwyty. Niestety, nie udało mi się wstrzelić między jedną a drugą falę ochów i achów. Trudno. Wsadzę kij w mrowisko i trochę nim pokręcę. Lubię ten sport :D.

Olejek Evree Magic Rose, a właściwie cała marka Evree, szturmem zdobył serca rzeszy dziewczyn.  Sama nigdy nie należałam do miłośniczek olejków, a zwłaszcza do fanek namaszczania smalcem twarzy, ale zdecydowałam się, że coś musi być w tym Evree skoro wszystkie takie zakochane.

Zacznę od tego, nad czym najbardziej lubię się rozwodzić, czyli od opakowania. Szklane butelki nie sprzyjają ciapom, ale nie można odmówić im waloru solidności. Produkt nabiera się za pomocą pipety, która jest również porządna i mimo 3,5 miesiąca codziennego stosowania nadal działa bez zarzutu. 

Od jakiegoś czasu mam problemy z opisywaniem konsystencji. A to proszek, a to woda... Teraz zagadka: jaka może być mieszanka olejów (z dodatkami)? .................... Tłusta! Oczywiście, że olejek Evree jest tłusty. Nie jest to smalcowata, ciężka tłustość, nie jest to też kaliber oliwy z oliwek, Kujawskiego, czy olejku dla mam Babydream. Z drugiej strony daleko mu do suchej formuły olejku Nuxe. Taka średniotłusta konsystencja sprawia, że Evree daje uczucie kontroli nad rozprowadzaniem i dobrze sunie po skórze. Nie jestem jednak przekonana, czy tak powinien zachowywać się olejek, który dedykowany jest mieszanej cerze. Po rozprowadzeniu widoczna jest powłoka, która wyraźnie odbija światło. Ten film wchłania się częściowo po jakimś czasie. Po kilku minutach można nakładać makijaż.

Magic Rose to w założeniu produkt wielofunkcyjny, do stosowania o każdej porze dnia, jednak moim zdaniem nie w każdej porze roku. Zaczęłam przygodę z Evree na początku roku. Chociaż zima przebiegła łagodnie, to jednak zauważyłam, że kosmetyk lepiej sprawował się przy lekkim mrozie niż temperaturze kilku stopni na plusie. Przy mniej sprzyjającej aurze dobrze zabezpieczał skórę przed utratą wilgoci, działał trochę jak krem ochronny. Gdy słupek rtęci poszedł do góry, cera zaczynała stroić fochy. Moja skóra twarzy dość mocno przetłuszcza się w strefie T i jest ma tendencję do przesuszania na policzkach. Nie zauważyłam, żeby Evree znacząco wpłynął na ograniczenie produkcji sebum. Nie zniwelował także przebarwień i nie zmniejszył naczynek na nosie (to wszystko  prędzejbyłabym skłonna przypisać Effaclarowi Duo+, który włączyłam do pielęgnacji 1,5 miesiąca temu). Co w takim razie zrobił Evree? Dobrze odżywił skórę i ją zregenerował. Moja cera sprawia wrażenie bardziej "gęstej", takiej "najedzonej". Pomimo tego odżywczego działania olejek nie spowodował zanieczyszczenia skóry.

Czy polecam ten olejek, pachnący jak nadzienie różane? Tak. Nie sądzę jednak, że jest to produkt o właściwościach cudotwórczych, który w kilka dni zmieni oblicze skóry, a na niebie pojawi się tęcza i różowe obłoczki. Wręcz przeciwnie, uważam, że dopiero po kilku tygodniach można zaobserwować jego pozytywne działanie. Myślę, że sama do niego wrócę zimą, bo lato z tym produktem byłoby katorgą.

Skład: Rosa Canina Fruit Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Helianthus Annuus Seed Oil, Oryza Sativa Bran Oil, Tocopheryl Acetate, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, BHA, Benzyl Salicylate, Citronellol, Eugenol, Geraniol, Hydroxycitranellal, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, Parfum, Linalool.

Cena: ok. 30 zł/30 ml
Dostępność: Hebe, Natura, Super-Pharm, Rossmann
Ocena: 4/5

Kraina mle(cz)kiem i miodem płynąca? Sylveco Łagodzący krem pod oczy

$
0
0
Miałam w głowie myśl, by kwiecień w całości poświęcić polskim kosmetykom. Zrezygnowałam jednak z tego pomysłu, ale dziwnym trafem wyszło, że dzisiaj na dywaniku wylądował trzeci z kolei produkt polskiej marki. Tym razem zabrałam się za kosmetyk Sylveco, firmy, która od kilku miesięcy szturmem zdobyła blogerskie serca. Moje zmiękczył na razie tylko jeden produkt, ale nadal przychylnie patrzę na resztę. Gdy zbieram się do zakupu kosmetyku pielęgnacyjnego, to w pierwszym momencie robię małe rozeznanie wśród produktów Sylveo (i Tołpy). Poszukiwania kremu pod oczy zaczęłam od przejrzenia strony Sylveco - zobaczyłam ten kosmetyk i wiedziałam, że muszę go mieć. Dlaczego?

Standardowo zacznę od opisu opakowania. Popatrzcie na zdjęcie obok. Już wiecie, dlaczego wybrałam ten krem? Tak, pompkofilia kwitnie i ma się dobrze. Sylveco urzekło mnie opakowaniem typu air less, które jest bardzo higienicznym rozwiązaniem. Szkoda tylko, że pojemnik jest nieprzezroczysty - na szczęście pod światło widać dokładne zużycie. Zasadniczo jednak nie mogę się do niczego przyczepić.

Zaskakujące jest to, co wypływa z tej pompki. Jak na krem to jakieś to dziwne. Jakieś to rzadkie. Sylveco ma wyjątkowo lejącą konsystencję, bardziej przypomina mleczko niż krem. Niesamowicie lekki produkt, szybko się wchłania. Można nałożyć go hojną (nawet bardzo) ręką, skóra przyjmie każdą ilość. 

Działanie? Konsystencja była niestety zapowiedzią tego, co mnie czekało. Lekka formuła oznaczała w tym przypadku lekkie działanie. Krem jest przeciętnym smarowidłem. Nie jest co prawda tak fatalny jak odżywcza Tołpa, ale na kolana nie powala. Bardzo delikatnie nawilża. I to właściwie na tyle. 

Myślę, że nastolatki, dopiero zaczynające swoją przygodę z pielęgnacją mogą być z niego zadowolone. Dziewczyny z dowodem w dłoni już mniej. Jako posiadaczka kawałka plastiku nie mogę polecić tego produktu. Słabizna, choć niedroga, duża (30 ml to jak na krem pod oczy naprawdę sporo) i w ładnym opakowaniu.

Skład: Aqua, Vitis Vinifera Seed Oil, Glycine Soja Oil, Sorbitan Stearate, Butyrospermum Parkii Butter, Sucrose Cocoate, Squalane, Caprylic/Capric Triglyceride, Glyceryl Stearate, Argania Spinosa Kernel Oil, Stearic Acid, Cetearyl Alcohol, Euphrasia Officinalis Extract, Centaurea Cyanus Flower Extract, Benzyl Alcohol, Xanthan Gum, Dehydroacetic Acid.

Cena: ok. 25-30 zł/30 ml
Dostępność: sklepy zielarskie (np. we Wrocławiu przy ul. Krupniczej, Helfy), helfy.pl, iwos.pl, zdrowekosmetyki.com.pl, Drogerie Natura
Ocena: 2,5/5

Bilet do Indii. Orientana Ajruwedyjski Szampon do włosów Trawa Cytrynowa i Imbir

$
0
0

Jeżeli miałabym wskazać te kosmetyki, których wybieranie przyprawia mnie o ból głowy, to byłyby to zdecydowanie produkty do włosów. Od lat toczę wojnę ze swoją szopą i skórą głowy. Zawsze coś którejś nie pasuje. Tym razem na półce w łazience wylądował chwalony przez włosomaniaczki szampon marki Orientana. Czego to ja o nim nie czytałam, ohohoho! Taki cud przemysłu kosmetycznego musiał trafić w moje skromne progi.

Standardowo zacznę od opakowania. Prosta plastikowa butelka, zamknięcie z klapką. Zasadniczo nie mogę się przyczepić. Jednak przypnę się do zamknięcia. Moim zdaniem dziurka w nakrętce jest stanowczo za mała, co rodzi pewne problemy z wydobywaniem szamponu z opakowania.

Niedogodności związane z wyciskaniem produktu wiążą się z jego konsystencją. Dziurka jest maleńka, a marchewkowo-perłowy szampon dość gęsty, przypomina trochę kisiel. Pomimo konkretnej formuły i braku SLS, szampon znakomicie się pieni. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego. Niewielka ilość produktu w połączeniu z wodą powoduje, że na głowie mam baranki piany.

Odrębną kwestią, na którą chciałabym zwrócić uwagę, jest zapach. Jest to o tyle istotne, że nie każdemu przypadnie on do gustu. Choć producent wspomina o imbirze i trawie cytrynowej, to jednak  nie można się nastawiać na aromat cytrynowej świeżości. Szampon pachnie "po indyjsku", ziołami i kadzidłem. Jeżeli kiedykolwiek zdarzyło wam się wstąpić do sklepu indyjskiego, to z pewnością znacie ten aromat. Ja za nim nie przepadam, więc nie mdleję z zachwytu.

Działanie? Cóż, tu jak zwykle zaczynają się schody. Tradycyjnie, włosy i skóra głowy mają na jego temat własne zdanie. Szampon nieźle oczyszcza, ale nie sprawia, że lwia grzywa jest szeleszcąca i skrzypiąca. Wręcz przeciwnie, Orientana głaszcze lwa i sprawia, że siano staje się dużo gładsze, miękkie i błyszczące. Cudownie domyka łuski włosów. Jest idealną parą dla każdej, nawet dość przeciętnej odżywki. Dla moich puszących włosów to szampon doskonały. Jest też druga strona medalu - moja skóra głowy za nim nie szaleje. Szampon ją trochę przesusza, pojawia się śnieg. Znam gorsze szampony pod tym względem, niemniej Orientana rozczarowała mnie odrobinę takim działaniem.

Długo przymierzałam się do tej recenzji i pisałam ją z ciężkim sercem. Byłabym całkowicie zakochana w tym szamponie, gdyby moja skóra głowy bardziej go lubiła. Szukam dalej.

Skład: Aqua, Lauryl Glucoside, Palm Kernel/Coco Glucoside, Emblica Officinalis Fruit Powder, Cocamidopropyl Betaine, Glyceryl Oleate, Sapindus Mukrossi Fruit Powder, Sodium Cocoyl Glutamate, Rosa Damascena Flower Oil, Glycerin, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Sodium PCA, Hydrolyzed Wheat Protein,Oryza Sativa Bran Oil, Acacia Concinna Fruit Powder, Symplocos Racemosa Bark Extract, Sepicontrol A5, Polyquaternim-10, Cymbopogon Schoenanthus Oil, Oramix NS, Hydrolyzed Sweet Almond Protein, Menthol, Xanthan Gum, Zingber Officinale Oil, Citric Acid, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate.

Cena: ok. 34 zł/210 ml
Dostępność: Super-Pharm, Drogerie Natura, merlin.pl, empik.com
Ocena: 4/5

Cukiereczki. Celia Woman Błyszczyk nr 4, 5, 6, 7

$
0
0
Gdyby ktoś nie zauważył (jak na przykład mój brat, który całymi dniami pisze jakieś programy), trawa zrobiła się bardziej zielona, zakwitły drzewa, obudziły się wstrętne osomuchy (brrr). Wiosna, ludzie kochani, wiosna! Czarne rajty zostawiamy w szafie (słabo mi, gdy widzę te wdowie nóżki), wyciągamy paskudnie pastelowe krótkie portki (kto wyciąga, ten wyciąga), zmieniamy opony z zimowych na letnie (na siłowni i w warsztacie :D)... Rezygnujemy z matowych szminek na rzecz błysku?! Nie żebym namawiała do porzucenia wszystkich szminek, ale dla błyszczyków Celii warto zdradzić sprawdzone formuły. 

Żeby nie było za słodko, na początek trochę gorzkich żali. Opakowanie to bardzo słaby punkt tego kosmetyku. Na pierwszy rzut oka wygląda nieźle. Niestety, jest koszmarnie nietrwałe. O ile jeden z tych błyszczyków noszę ciągle w torebce i jestem  w stanie zrozumieć te pęknięcia, które się pojawiły, tak zupełnie nie wiem, skąd wzięły się te rysy na opakowaniu w innych, trzymanych grzecznie w kubku. Zastrzeżenia mam też do farby, którą został namalowany czarny pasek - po dwóch otwarciach widać wyraźne przetarcia. To szczegóły, ale bardzo irytujące. Na plus muszę za to zaliczyć aplikator, chociaż wiem, że nie każdy lubi takie maleństwa. Jednak takie niewielkie gąbki sprawdzą się u osób z wąskimi wargami, które nie lubią długich, syfiących wszystko drągów. A posiadaczki pełnych ust? Cóż, jesteście wybrankami losu, możecie dla odmiany trochę pocierpieć :D.

Dość już tego marudzenia o opakowaniu, czas na zanurkowanie do środka. Przecież liczy się wnętrze, prawda? A to w przypadku Celii jest naprawdę udane. Błyszczyk ma dość gęstą konsystencję. Jest trochę klejący, dobrze przyczepia się do ust i nie wylewa poza kontury. Ta "kleistość" ma niestety swoje wady - błyszczyk lekko zlepia kąciki i działa jak magnes na rozpuszczone włosy.

Tym, co mnie bez reszty zachwyciło to działanie tego błyszczyku. Nie wiem, jak oni to zrobili, ale ten produkt działa na moje usta jak balsam. Wargi po jego zastosowaniu są miękkie i gładkie, nawet gdy kosmetyk zniknie z ust.  Celia koi lekko spierzchnięte usta, zalepia nierówności. Jest to o tyle dziwne, że skład nie jest specjalny. Ciekawa sprawa.

Skoro już wspominałam o znikaniu kosmetyku, napomknę o jego trwałości. Cóż, błyszczyki nigdy nią nie grzeszyły. Celia nie wyróżnia się na tym tle, chociaż te 3 godziny to efekt niezły, Dłużej trwa działanie pielęgnacyjne - nawet do 5 godzin. Ponowna aplikacja jest jednak przyjemna z uwagi na formułę i apetyczny zapach, który mnie kojarzy się z trójkolorowymi lodami w wafelku.

Na koniec zostawiłam sobie kolory. Ten błyszczyk jest jak Pokemony - chciałam złapać wszystkie odcienie. Dobrze, może nie wszystkie, przynajmniej te, które nie były dzidzioróżowe. W moje ręce wpadły następujące kolory:

4 - brzoskwinia; daje delikatny kolor na ustach, ten odcień nie ma w sobie dużo pigmentu,

5 - ciepły, zgaszony róż; takie "moje usta, tylko lepsze", mój ulubieniec, pasuje do wszystkiego,

6 - żywy róż; ma więcej koloru niż dwa poprzednie numery, widać go na wargach. Wesoły odcień, w sam raz na wiosnę.

7 - ciemny dość chłodny róż; piękny, taki trochę buraczkowo - malinowy. Dobrze napigmentowany, ale kolor potrafi się czasem nierówno rozłożyć.


Celia rozkochała w sobie pomadkami - błyszczykami. Jednak nie tylko je warto mieć w swojej kosmetyczce. Błyszczyki Woman to też przyjemne produkty, warto skusić się chociaż na jeden odcień.

P.s. Do InStyle i Gali (cena 5,99 zł) są dołączone błyszczyki z serii Delice, która jest równie udana, jak ta :).

Skład: Polybutene, Petrolatum, Paraffinum Liquidum, Hydrogenated Polyisobutene, Candelilla Cera, Lauryl PEG/PPG-18/18 Methicone, Tocopheryl Acetate, Sodium Saccharin, Propylene Glycol, Ethylhexyl Palmitate, Tribehenin, Sorbitan Isostearate, Palmitoyl Oligopeptide, Propylparaben, Parfum, Benzyl Alcohol, Cinnamal, Benzyl Benzoate +/- [Titanium Dioxide, Alumina, Glycerin, CI 19140, CI 15850, CI 16035, CI 42090, CI 77491, CI 17200, CI 45410].

Cena: ok. 8 -10 zł
Dostępność: Tesco
Ocena: 4,5/5

Viewing all 404 articles
Browse latest View live