Quantcast
Channel: Czasami kosmetycznie
Viewing all 404 articles
Browse latest View live

Nieszczęśliwa siódemka - kosmetyczna ślepa uliczka

$
0
0
Początek każdego miesiąca to u wielu dziewczyn czas denek i ulubieńców. Ten pierwszy typ postów pojawia się u mnie cyklicznie, gorzej natomiast z ulubieńcami. Z określeniem czegoś mianem "ulubionego" jest tak jak nazywaniem kogoś "przyjacielem" - w moim przypadku zdarza się rzadko :D. Zdecydowanie częściej trafiam na kosmetyki średnie. Trafiają się także takie, na których myśl cierpnie mi skóra. Niektóre buble mają tak ogromne "zasługi", że dostają własnego posta, inne cierpliwie czekają na swoją kolej. Spokojnie, nie pali się i na te przeciętne buble przyjdzie kiedyś czas - początek tego miesiąca wydał mi się odpowiednią porą. 

Na wstępie zaznaczę jeszcze, że to, że coś dla mnie jest niewypałem, to nie oznacza, że nie sprawdzi się u was. Co więcej, niektóre z tych produktów mogą być waszymi hitami. Każdy ma inne preferencje :).


Niemiecki kosmetyk na miniaturce oznacza większą klikalność (:D), więc prezentację bubli zacznę od samego czubka głowy i maski Alverde (Glanz-haarkur Zitrone Aprikose). To z pewnością byłby świetny produkt, gdyby cokolwiek robił. Tymczasem, nie ma różnicy, czy go nałożę, czy nie - włosy i tak wyglądają jak siano i w dodatku są tak samo suche. Nadawanie blasku włosom to w przypadku tego produktu jakaś kpina - szukam i szukam, i doszukać się nie mogę. Tak się rozpędziłam, że zapomniałam wspomnieć o walorach technicznych - opakowanie jest nieadekwatne do konsystencji, mam wrażenie, że eksploduje podczas wyciskania. Do tego maska pachnie jak proszek do czyszczenia kuchenek/wanny. Nie, nie, nie!

Skład: Aqua, Glycine Soja Oil, Cetearyl Alcohol, Alcohol, Glycerin, Stearamidopropyl Dimethylamine, Lauroyl Sarcosine, Sodium Lactate, Prunus Armeniaca Kernel Oil, Citrus Aurantifolia Fruit Extract, Citrus Medica Limonum Peel Oil, Avena Sativa Straw Extract, Prunus Armeniaca Fruit Extract, Hydrolyzed Corn Protein, Hydrolyzed Wheat Protein, Hydrolyzed Soy Protein, Leuconostoc/Radish Root Ferment Filtrate, Sodium Hyaluronate, Panthenyl Ethyl Ether, Panthenol, Hydroxyethylcellulose, Tocopherol, Helianthus Annuus Seed Oil, Citric Acid, Lactic Acid, Tartaric Acid, Ascorbyl Palmitate, Parfum, Limonene, Citral, Linalool, Geraniol, Citronellol

Cena: ok. 2,50 euro/150 ml
Dostępność: Drogerie DM


Pozostając ciągle w temacie włosów, czas rozprawić się z jednym z blogowych hitów, czyli maską Biovax. Na produkty tej marki czaiłam się od długiego czasu. Zawsze jakoś szkoda mi było 20 zł na maskę, więc odwlekałam zakup w czasie. Gdy w Biedronce pojawiły się małe saszetki tychże masek skusiłam się na dwa warianty. O ile w kwestii tej z keratyną i jedwabiem na razie zdania nie mam, tak ta z naturalnymi olejami wyjątkowo nie przypadła mi do gustu. W przeciwieństwie do maski Alverde, która poza podnoszeniem ciśnienia nie robi nic, maska Biovax całkiem przyjemnie nawilża i zmiękcza włosy. I cóż z tego, skoro po jej użyciu nadal wyglądają jak siano - co prawda nie są suche w dotyku, ale wyglądają jak połamane druty. Cieszę się, że nie połakomiłam się na pełen wymiar, wtedy dopiero byłby płacz.

Skład:  Aqua, Cetyl Alcohol, Glycerin, Cetearyl Alcohol,Ceteareth-20, Quaternium-87, Cetrimonium Chloride, Argania Spinosa Kernel Oil, Macadamia Integrifolia Seed Oil, Cocos Nucifera Oil, BetaineAcetylated Lanolin, Lawsonia InermisLeaf Extract,Parfum, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin,Methylisothiazolinone, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Citric Acid, Triethanolamine, Hexyl Salicylate.

Cena: ok. 20 zł/250 ml
Dostępność: Super-Pharm, Hebe, Drogerie Natura


Kolejny produkt, z którym biorę się za bary, to raczej lubiany suchy szampon Batiste w wersji XXL Volume, czyli połączenie suchego szamponu i produktu utrwalającego. Od razu zaznaczę, że suchego szamponu staram się używać rzadko i tylko w awaryjnych sytuacjach. Tak jak przecieranie twarzy płynem micelarnym, tak pryskanie włosów suchym szamponem to nie jest dla mnie mycie. Wody nic nie zastąpi.
Czym podpadł mi ten kosmetyk? Wychodzę z założenia, że produkt powinien spełniać dobrze swoją funkcję. Gdy producent obiecuje, że coś ma kilkutorowe działanie, to liczę, że kosmetyk sprawdzi się w każdym polu. Ten nie daje rady w żadnej kwestii. Nie odświeża włosów - bo ta zlepiająca warstwa pseudolakieru to chyba nie to? Dodatkowo nie unosi włosów bardziej niż przeciętny Batiste, ba, powiedziałabym, że XXL radzi sobie nawet gorzej niż np. Wild. Gwoździem do trumny tego produktu jest to, że okropnie swędzi po nim skóra głowy. Dziękuję, wolę się myć niż drapać jak oszalała.

Skład: Butane, Isobutane, Propane, Oryza Sativa Starch, Alcohol Denat, Silica, Talc, Parfum, Limonene, Linalool, Distearyldimonium Chloride,Cetrimonium Chloride.

Cena: ok. 17 zł/200 ml
Dostępność: Hebe


Obraziłyście się kiedyś na markę kosmetyczną? Mnie się to zdarzyło kilka razy. Swego czasu podpadł mi Avon i przez długi czas na samą myśl o ich produktach, dostawałam wysypki. Gdy poszukiwałam kremu pod oczy, natknęłam się na pozytywne recenzje żelu z serii Solutions, nagrodzonego przez In Style, dlatego nie zastanawiałam się długo i zamówiłam Truly Radiant Eye Gel. Byłam podekscytowana na samą myśl o jego używaniu i gdy dostałam go w swoje ręce, popędziłam do łazienki, żeby wypróbować to cudo. 
Pierwsza aplikacja przebiegła bez większych komplikacji. Każda kolejna była jednak powodem do łez. I to dosłownie! Wystarczyło, że rozprowadziłam kosmetyk na skórze, a oczy zaczynały piec i łzawić. Co ciekawe, nie wcierałam żelu do oka, a nakładałam w pewnej odległości od gałki. Produkt nie nawilża nawet odrobinkę, rozjaśnienia cieni też nie zauważyłam - dałam sobie spokój z tą nierówną walką i po zużyciu 2/3 opakowania bezceremonialnie wrzuciłam avonowy twór do torby z bublami.

Skład: Aqua, Hamamelis Virginiana Extract, Glycerin, Aluminium Starch Octenylsuccinate, Butylene Glycol, Carbomer, Diazolidinyl Urea, Sodium Hydroxide, Hydroxyethyl Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Allantoin, Ethylenene/Acrylic Acid Copolymer, Panthenol, Tetrasodium EDTA, Squalane, Mica, Silica, PEG-8, Polysorbate 60, Glyceryl Acrylate/Acrylic Acid Copolymer, Bupleurum Falcatum Root Extract, Aronia Melanocarpa Fruit Jucie, Polyurethane-40, Sodium Hyaluronate, Zizyphus Jujuba Fruit Extract, Caffeine, Saccharomyces/Platinum Ferment, Petasites Hybridus Leaf Extract,CI 77891, CI 16035, CI 19140.

Cena: ok. 26 zł/15 ml
Dostępność: konsultantki Avon


Kontynuując temat produktów do okolic twarzy, nie mogłabym zapomnieć o Maybelline Baby Lips Pink Puch. Mój wujek mawia, że im coś szerzej jest reklamowane, tym większe badziewie. Nie lubię się z nim zgadzać - dla zasady, a także dlatego, że sama też w jakimś stopniu jestem częścią tego reklamowego mechanizmu, ale w tym wypadku, to stwierdzenie idealnie odzwierciedla jakość tego produktu. Baby Lips, dla którego zorganizowano dość szeroko zakrojoną kampanię promocyjną, to zwyczajna chała. Może mam jakieś wyjątkowo wymagające usta, a może nastolatki (bo mam wrażenie, że to do nich kierowany jest produkt) nie potrzebują kosmetyków, które zadbają o wargi, tylko coś, żeby poczuć się bardziej dorosłą - w tym wypadku namiastkę szminki. Baby Lips to słaba pomadka pielęgnacyjna, która nie wpływa w żaden pozytywny sposób na kondycję ust. Zastrzeżenia mam także do koloru, Pink Punch to cukierkowy, tandetny, Barbie róż, który nierówno się rozkłada - tutaj mogę jedynie sobie pluć w brodę, nie wiem, jaki diabeł mnie podkusił, żeby zgarnąć z półki tego różowego demona.

Cena: ok. 10 zł
Dostępność: Rossmann, Natura, Super-Pharm, Hebe


Powinnam mieć zakaz spędzania czasu w sklepach. Chyba narzucę sobie 2-minutowy limit, żeby nie namyślać się zbyt długo. Jak mnie weźmie na rozmyślania, to klękajcie narody. Kto normalny medytuje przy półce z antyperspirantami 10 minut? Pewnego razu, zamiast złapać ulubionego Garniera i popędzić do kasy, zaczęłam dumać. W efekcie postanowiłam dać szansę innej marce i innej formule. Do koszyka wpadł Lady Speed Stick 24/7 Invisible Antyperspirant w żelu. Po otwarciu tego kosmetyku zaczęłam żałować, że nie macam w drogeriach. Gdybym wiedziała, jak to pachnie, to w życiu bym tego nie wzięła, co więcej, uciekałabym ze wrzaskiem, machając przy tym rękoma. LSS kojarzy mi się z osobą, która porządnie wyszorowała się mydłem z okazji jakiejś uroczystości, a następnie chlapnęła sobie coś mocniejszego - mydełko i wóda to nie są moje ulubione noty zapachowe. Zapach jest tak mocny i sprawiał, że podczas jego noszenia czułam się tak nieświeżo, że kurczowo zaciskałam pachy. 
Dodatkowo, choć kosmetyk miał być z gatunku tych niebrudzących, pozostawił białe mazy na ubraniach, które ciężko było na szybko usunąć.
Kluczową sprawą, w przypadku antyperspirantu, jest jego działanie. LSS zatrzymuje szaleńcze wydzielanie potu przez godzinę, potem pojawiają się malownicze mokre plamy.

Skład: Aqua, Aluminium Zirconium Tetrachlorohydrex, GLY, Cyclomethicone, Alcohol Denat, Tripropylene Glycol, Dimethicone, Propylene Glycol, Phenyl Trimethicone, Parfum, PEG?PPG-18/18 Dimethicone, Anise Alcohol, Coumarin, Limonene.

Cena: ok. 10 zł/65 g
Dostępność: Kaufland, Tesco, Super-Pharm, Hebe


Zanim zakochałam się na zabój w Garnierze, sięgałam po produkty Rexony. Szukając odmiany, wróciłam do popularnej marki i wybrałam wersję Invisible Diamond. Początkowo nie miałam się do czego przyczepić, kosmetyk nie był może rewelacyjny, ale przyjemnie pachniał i zapewniał kilkugodzinną ochronę. Po pewnym czasie zaobserwowałam, że Rexona mnie dusi. Dochodziło do tego, że musiałam wybiegać z łazienki/pokoju, w którym psikałam, bo robiłam się prawie sina.

Skład: Butane, Isobutane, Propane, Cyclopentasiloxane, Aluminium Chlorohydrate, PPG-14 Butyl Ether, Parfum, Disteardimonium Hectorite, Propylene Carbonate, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Alcohol, Benzyl Salicylate, Butylphenyl Methypropional, Citronellol, Hexyl Cinnamal, Hydroxycitronellal, Limoene, Linalool.

Cena: ok. 10 zł/150 ml
Dostępność: Rossman, Natura, Kaufland, Hebe

To już wszystkie kosmetyki, które ostatnio zalazły mi za skórę. Opróżniłam torbę z bublami - już czeka na nowych mieszkańców. Dajcie znać, jak u was sprawdziły się te produkty. Może któryś z moich niewypałów to wasz ulubieniec?

Ten błysk w... oku. Revlon Lakier do paznokci Gold Goddess oraz 260 Girly

$
0
0
Jako mała dziewczynka byłam sroką. Wszystko, co się chociaż minimalnie świeciło, musiało być moje. Czymże byłaby królewna bez swoich klejnotów (jakkolwiek to zabrzmiało :D). Korony, różdżki, biżuteria wyprowadzana ciotkom ze szkatułek (czasem razem ze szkatułkami :D)... Musiało być bogato i błyszcząco. Potem z tego wyrosłam, ba, wręcz panicznie unikałam biżuterii. Odstręczały mnie nawet niewinne kolczyki.  

Obwieszać się jak choinka nadal nie lubię, ale powoli przekonuję się, że odrobina szaleństwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Szczególnie na paznokciach, które w razie potrzeby można upakować w kieszeń i nadal cieszyć się życiem :).

Dzisiaj na tapecie wylądowały dwa brokatowe cudaki marki Revlon. Jeden z nich jest lakierem nawierzchniowym z powołania (Gold Goddess) i wchodzi w skład edycji limitowanej Rio Rush (ostatnio zastanawiałam się, dlaczego Revlon wypuszcza brazylijską limitkę sporo po karnawale, ale potem oświeciło mnie, że przecież teraz jest mundial. No cóż, jestem mentalną blondynką), Girly to natomiast swoisty kryptotopcoat.

W kwestii buteleczek nie można się przyczepić, są proste, eleganckie, charakterystyczne dla marki. Na szczęście, w przeciwieństwie do perfumowanej serii, ta ma zwykły "kij", który leży w dłoniach lepiej niż ta śmieszna kulka. Pędzelki są typowe dla marki, czyli cienkie (Gold Goddess ma minimalnie większy pędzel i jest bardziej wygodny). W kwestiach technicznych lakiery różnią się też tym, że Girly posiada kulkę do mieszania emalii, a w Gold Goddess jej nie odnotowałam.

Konsystencja produktów nie jest może wybitnie rzadka, ale też nie specjalnie gęsta. Lakiery rozprowadzają się dobrze, równomiernie rozkładają się na płytce, nie zachowują się jak woda, ani jak guma.

Krycie jest odmienne w obu przypadkach. Jak już wspomniałam, Gold Goddess to lakier nawierzchniowy, wystarczy więc jedna warstwa na uprzednio nałożoną emalię. Natomiast schody zaczynają się w przypadku Girly. To taki lakier "trochę w ciąży", czy jak kto woli - żelkowy. Do pełnego krycia trzeba niezliczonej ilości warstw (tak mniej więcej 4; 5 jeżeli macie obsesję na punkcie białych końcówek). Można go jednak z powodzeniem stosować na inny lakier, pod warunkiem, że będzie w zbliżonym odcieniu oraz że go dokładnie rozprowadzimy - i w takiej roli podoba mi się dużo bardziej.

Czas wysychania uzależniony jest od ilości nałożonych warstw - Gold Goddess schnie szybko, 5 minut góra, Girly, reprezentowany przez 4 warstwy, radzi sobie słabiej i zajmuje mu to gdzieś 1,5-2 godziny.

Trwałość jest interesującą kwestią - Gold Goddess i Girly (jako brokatowy top coat) potrafią siedzieć na paznokciach nawet 5 dni. Natomiast Girly jako klasyczny lakier utrzymuje się około 3.

Na deser, jak zwykle zresztą, zostawiałam sobie kolory. Gold Goddess to połączenie przezroczystej bazy i złotego brokatu w dwóch odcieniach: żółtego i jeszcze bardziej żółtego złota. Nic odkrywczego, jeśli mam być szczera. Girly składa się z lilioworóżowej bazy oraz brokatu w kilku wielkościach i kolorach - lawendowym, kobaltowym, fuksji, delikatnie koralowym i pudroworóżowym. Byłby to świetny lakier brokatowy, gdyby ta baza była również przezroczysta. 

Od lewej
Girly - 3 warstwy
Girly na dwóch warstwach Colour Alike Danzing
Gold Goddess na dwóch warstwach Colour Alike Typografia L
Gold Goddess - 2 warstwy

Dzięki brokatom Revlonu przekonałam się odrobinę do tego typu wykończeń. Może nie będę ich nosiła na każdym paznokciu, ale myślę, że będą stanowiły przyjemny akcent na jednym, czy dwóch palcach. Nadal najbardziej kocham bezdrobinkowe, kryjące lakiery i to się pewnie przez długi czas nie zmieni.

Cena: ok. 20-22 zł
Dostępność: Rossmann (wybrane, np. we Wrocławiu w Renomie i Koronie), Hebe, Super-Pharm
Ocena: 4/5

P.s. Produkty otrzymałam od firmy Baltic Company, co nie miało w żadnej mierze wpływu na zamieszczoną recenzję.

Photoshop w kremie? Catrice Camouflage Cream 010 Ivory

$
0
0
Która z nas nie marzy o tym, żeby pewnego pięknego dnia wstać z łóżka i wyglądać idealnie. Tymczasem, gdy strząśniemy z siebie resztki snu, z przerażeniem stwierdzamy, że z lustra zerka na nas jakieś takie niewyjściowe zombie, któremu gniazdo spadło na głowę. Tu ciapka, tam plamka, tu naczynko, tam przebarwienie... Kto chce być hybrydą zombie i dalmatyńczyka? No właśnie.

Jako osoba, której cera często woła o pomstę do nieba, cenię sobie takie wynalazki jak podkłady i korektory. Szczególnie ten drugi rodzaj kosmetyku bywa dla mnie wybawieniem w dni, gdy zaatakują mnie soczyste plamki.

Kamuflaż z Catrice to jeden z popularniejszych korektorów w ostatnim czasie. O fakcie jego popularności może świadczyć fakt, że ciężko dostać najjaśniejsze odcienie, które znajdują się w obszarze zainteresowania sporej części konsumentek.

Kosmetyk ten znajduje się w niepozornym słoiczku. Opakowaniu nie można niczego zarzucić, jest porządnie wykonane i nie nastręcza jakiś problemów.

Konsystencja może zaskoczyć osoby przyzwyczajone do lekkich formuł. Catrice jest gęsty, bardzo kremowy, tłustawy prawie plastelinowy. Dobrze przyczepia się do skóry i łatwo go rozprowadzić. Nie trzeba go rozgrzewać prze użyciem, można bez zastanawiania walić na twarz. Chociaż nie tak do końca bezrefleksyjnie, o czym za moment. Ze względu na to, że przyczepia się, ale przez swoją tłustość jakby nie wchłania, lubi sobie czasem opuścić miejsce pracy. Szczególnie, gdy są takie afrykańskie upały. Porządnie przypudrowany potrafi siedzieć grzecznie do zmycia makijażu.

Produkt jest dość ryzykownym wyborem, jeżeli chodzi o cerę skłonną do zapychania. Jeżeli macie rozszerzone pory, które lubią produkować makaron, to gwarantuję, że po użyciu tego produktu obiad będzie gotowy :D. Podobnie sprawa się ma w przypadku niezidentyfikowanych małych gulek. Po dniu z tym produktu z małych zgrubień robią się dorodne 100-watowe żarówki. Natomiast zaaplikowany w mało problematyczne rejony na twarzy, na różnego rodzaju plamki i strupki sprawdza się całkiem dobrze i krzywdy nie robi.

Kolorystyka nie pozostawia szerokiego pola do popisu. Zaledwie trzy odcienie nie usatysfakcjonują wszystkich. Kolor, który posiadam, czyli 010 Ivory to dość żółty odcień - nie typowo żółty, ale taki neutralny po cieplejszej stronie mocy. Nie jest to jednak kolor jasny - powiedziałabym, że jest raczej średni. Dla mojej cery był na początku wiosny odrobinę za ciemny, ale wpracowany, dobrze stapiał się z cerą.

Od lewej
Bell BB Concealer 010 Light
Maybelline Dream Lumi Touch 01 Ivory
Catrice Camouflage 010 Ivory

Na koniec zostawiłam najważniejsze, czyli krycie. Nie ma się co czarować, nie jest to produkt, który z najbardziej pokiereszowanej twarzy zrobi cerę piękną i gładką jak jedwab. Cudów nie ma. Jednak nawet z obrazem nędzy i rozpaczy radzi sobie w sposób zadowalający. Dobrze kryje też cienie pod oczami, ale nie polecam stosować go w te rejony, jeżeli macie tam jakieś załamania Catrice wam tam wlezie i postarzy.

Jestem jedyną blogerką, która nie lubi słonecznych dni, bo jej aparat robi ją na szaro
Z ciężkim sercem pisałam recenzję tego produktu. Z jednej strony polubiłam jego niezłe krycie, z drugiej, nie mogę mu przebaczyć tego zapychania.

Skład: RICINUS COMMUNIS (CASTOR) SEED OIL, ISOPROPYL MYRISTATE, BIS-DIGLYCERYL POLYACYLADIPATE- 2, CERA ALBA (BEESWAX), PETROLATUM, SILICA, TALC, PARAFFIN, PROPYLENE GLYCOL STEARATE, OZOKERITE, CANDELILLA (EUPHORBIA CERIFERA) WAX, CARNAUBA (COPERNICIA CERIFERA) WAX, ISOPROPYL ISOSTEARATE, PARAFFINUM LIQUIDUM (MINERAL OIL), ALLANTOIN, PEG-8, TOCOPHEROL, ASCORBYL PALMITATE, CITRIC ACID, ASCORBIC ACID, PHENOXYETHANOL, CI 77491, CI 77492, CI 77499 (IRON OXIDES), CI 77891 (TITANIUM DIOXIDE

Cena: ok. 12 zł/3 g
Dostępność: Drogerie Natura, Hebe, wybrane Super-Pharmy i markety Kaufland
Ocena: 3,5-4/5

Znamy się tylko z widzenia - popularne kosmetyki, z którymi nie miałam do czynienia

$
0
0
Ostatnio jedna z dziewczyn, które z internetowego podwórka znam od dłuższego czasu zdecydowała się założyć własnego bloga. Anneblush w pierwszym poście wskazała kosmetyk, dzięki któremu załapała kosmetycznego bakcyla - róż Bourjois. Jest to jeden z bardziej popularnych kosmetyków kolorowych, tak naprawdę ciężko jest znaleźć osobę, która nie miała z nim styczności - pomyślałam, po czym spojrzałam w lusterko. Trafiony-zatopiony! Gdy zaczęłam się zastanawiać nad tym, które z popularnych produktów jeszcze nie gościły w mojej kosmetyczce, aż zrobiło mi się wstyd. 

Wielcy nieobecni:

Zdjęcie pochodzi ze strony Revlon
Revlon Colorstay - sama z tym podkładem zetknęłam się raz, może dwa, u ciotki, która go bardzo lubi. Regularnie za to czytam o nim na blogach i forach. "Jaki kolor podkładu X będzie dla mnie dobry? Używam Colorstay 150 Buff" - to pytanie często się przewija. Colorstay jest produktem tak popularnym, że stał się swoistym punktem odniesienia, do niego porównuje się inne podkłady.
Dlaczego nie zdecydowałam się na własny egzemplarz? Z uwagi na dość nieprzyjemną cenę regularną w drogeriach (70 zł), brak pompki oraz mieszane opinie dotyczące krycia i ciężkości podkładu. Mam w głowie malowniczy obraz ciasta na twarzy.
Czy planuję się z nim zaprzyjaźnić? W obecnej chwili nie, krycie wolę budować korektorem, a na resztę twarzy ładuję coś lżejszego. Nie wykluczam, że kiedyś się mu bliżej przyjrzę.

Zdjęcie pochodzi z polskiej strony Bourjois

Bourjois Róż do policzków - to kosmetyk, który natchnął mnie do napisania tej notki. Ponad 1100 recenzji na KWC i łączna nota przekraczająca 4,30 mówią same za siebie. Niewiarygodne, żeby tylu wybrednym osobom podobał się ten produkt.
Dlaczego nie zdecydowałam się na ten produkt? Ponownie - z uwagi na cenę (wąż w kieszeni syczy). Nie do końca przekonują mnie róże wpiekane, jakoś bezpieczniej czuję się przy tych w kamieniu.
Czy planuję się z nim zaprzyjaźnić? Nie wiem, muszę dokładniej przyjrzeć się kolorom, może któryś z nich od mnie przemówi.

Zdjęcie pochodzi ze strony Max Factor

Max Factor Masterpiece MAX - jeden z kultowych, obok koszmarnego 2000 Callories, tuszy marki Max Factor. Podobnie, jak róż Bourjois, zbiera świetne recenzje, swego czasu był niesamowicie popularny. Teraz furorę robią jego bracia z grubymi szczoteczkami, ale Masterpiece nadal ma swoje grono zwolenniczek.
Dlaczego nie zdecydowałam się na ten produkt? Do znudzenia, ale chodzi o jego cenę. Jakoś nie mogę się przekonać do wydawania na tusz większych sum, skoro i tak wymieniam go co 3 miesiące.
Czy planuję się z nim zaprzyjaźnić? Tak, myślę, że kupię go w czasie kolejnej hiperpromocji. W końcu uwielbiam silikonowe szczoteczki.

Zdjęcie pochodzi ze strony Avon
Avon Supershock Żelowa kredka do oczu - zachwalana przez szerokie grono kosmetykoholiczek, dziewczyn z Polski i innych krajów. Ceniona za intensywność koloru i miękkość.
Dlaczego nie zdecydowałam się na ten produkt? Ja i kredki do oczu nie przepadamy za sobą, chyba że mówimy, o cielistym odcieniu na linię wodną. Czernią i jakimkolwiek innym kolorem zrobię sobie krzywdę.
Czy planuję się z nim zaprzyjaźnić? Raczej nie, chyba że nauczę się malować górną linię wodną (jak missglamourazzi) i będę w stanie ładować tam kredkę bez potoku łez i dziwnych tików.

Zdjęcie pochodzi ze strony Seche

Seche Vite Dry Fast Top coat - gdy zaczynałam przygodę z blogowaniem, używała go chyba każda lakieromaniaczka. Dwie warstwy tego, warstwa Seche Vite... Dla wielu to najlepszy wysuszacz na świecie i kupują butelkę za butelką.
Dlaczego nie zdecydowałam się na ten produkt?  Bo ze mnie taka lakieromaniaczka, jak z koziej brody trąba. Paznokcie maluję koślawo (jak wszystko). Do niedawna nie uznawałam czegoś takiego jak wysuszacz. Teraz dopiero poznaję tę kategorię produktów.
Czy planuję się z nim zaprzyjaźnić? Tak, kiedyś na pewno go kupię, choć mam pewne obawy - nie zachwyca mnie lakier ściągnięty na końcówkach.

To wszystkie kultowe produkty, które w tej chwili przychodzą mi do głowy. Czy wy też nie miałyście któregoś z nich? A może wy też nie próbowałyście niektórych popularnych kosmetyków? Jeżeli tak, to jakich?

Kroplą deszczu... Essence Get big lashes Volume boost Waterproof mascara

$
0
0
Miesiące letnie to okres ślubów. Co sobotę ksiądz w kościele taśmowo wypuszcza parę za parą. Uroczystość podniosła (podobno, nie wiem, nie byłam na żadnym ślubie), wszystkie panie płaczą. I tutaj pojawia się dylemat: jak tu wyć jak bóbr, gdy uprzednio godzinami tworzyło się arcydzieło na twarzy. Szkoda tapety, ale solidarnym trzeba być. Z pomocą przychodzą nam producenci kosmetyków wodoodpornych. Już nie lękajcie się pand, które zamiast ogryzać eukaliptusy w tropikach, chcą zamieszkać pod waszymi oczami! Przynajmniej w teorii.

Uwielbiam produkty wodoodporne, szczególnie te przeznaczone do oczu. Nie jestem specjalnie płaczliwa, ale moje oczy wylewają morze łez niezależnie od pory roku. Słońce czy deszcz, śnieg czy wiatr - płyną prawie w każdą pogodę. I choć spotykam się z opiniami, że tuszę wodoodporne nie wpływają zbyt korzystnie na włoski, to jednak zwykle po nie sięgam. Dają mi większy komfort niż zwyczajne tusze, przy których nie wiem, czy łza na policzku zostawia mi czarną smugę, czy też, w geście dobrej woli, nie pokazuje swojego ciemnego oblicza. Byłoby jednak za dobrze, gdyby obietnice producenta zawsze się sprawdzały. Często tusz wodoodporny jest tylko z nazwy.

Bardzo lubię markę Essence, mam do niej sentyment. Gdy odkryłam, że mają w swojej ofercie tusz wodoodporny, wiedziałam, że muszę go mieć.

Essence Get big lashes
Rimmel Rockin' Curves
Sympatia do marki zwyciężyła niechęć do tego, co czekało na mnie w środku. Ja, miłośniczka silikonu, z pełną świadomością zdecydowałam się na klasycznie włochatą szczoteczkę. Aplikator jest bardzo standardowy, spory, dość gruby i gęsty. O dziwo, całkiem nieźle rozczesuje rzęsy - przynajmniej na początku używania.

Sam tusz jest początkowo dość mokry, po pewnym czasie lekko przysycha. Niestety, dość szybko traci zdatność do użycia i po dwóch miesiącach jest wyschnięta na wiór. Z jednej strony jest to minus, ale z drugiej można to uznać za plus - w ten sposób będziemy pamiętać o wymianie tuszu po 3 miesiącach.

Kwestia wodoodporności to największa zagadka tego produktu. Podobnie, jak tusz z Bell, który miałam jakiś czas temu, ten kosmetyk jest półwodoodporny. Nie wiem, może moje łzy są jakieś bardzo żrące. Uważam jednak, że tusz wodoodporny nie powinien  poddawać się tak łatwo. Co ciekawe, zmyciu jego resztek nie podoła płyn micelarny, wymaga użycia dwufazy. 

O kolorze nie ma się co zbytnio rozpisywać. Czarny tusz, jakich wiele. Czerń nie blaknie w ciągu dnia, nie szarzeje.

Najistotniejszą kwestią w przypadku tuszu, jest efekt, który daje. Pomimo szczoteczki, nad którą trochę kręciłam nosem, efekt nią uzyskiwany jest zadowalający. Nie jest to może tusz, który zapewni wrażenie sztucznych rzęs, ale nieźle radzi sobie z ich wydłużeniem. Nie gwarantuje przy tym efektu pajęczych nóżek. Jedna warstwa wygląda bardzo naturalnie. Nałożenie drugiej nie zmienia wiele, poza tym, że pojawia się delikatne pogrubienie. Całość nadal nie powala na kolana, ale mnie taki efekt odpowiada.


Essence stworzyło dobry, ale nie idealny tusz. Z chęcią przyznałabym mu wyższą notę, gdyby kosmetyk był faktycznie wodoodporny. Nie lubię takiej ruletki, cenię sobie pewność.

Cena: ok. 10 zł/12 ml
Dostępność: Natura, Hebe, wybrane Super-Pharmy i Kauflandy
Ocena: 4/5

Czarna owca. AA Eco Balsam do ciała do skóry suchej wymagającej regeneracji Dynia

$
0
0
Zapewne zdarza wam się zachłysnąć jakąś marką lub jej linią. Czasem po jednym świetnym kosmetyku, mamy ochotę wykupić połowę asortymentu. Po spotkaniu z kilkoma bardzo dobrymi produktami AA Eco, długo chorowałam na pozostałe wyroby z tej linii. Ich cena wydawała mi się jednak dość wygórowana, dlatego odkładałam zakup w czasie. Gdy jednak zobaczyłam balsam do ciała z dynią, na który miałam chyba największą chrapkę, nie zastanawiałam się dwa razy. Zakup kosmetyku za 6 zł, z kończącym się terminem ważności, sprawił, że poczułam się jak wybranka losu. Żałowałam tylko, że tylko ten kosmetyk z linii Eco jest tak przyjemnie przeceniony.

Balsam mieści się w elastycznej tubie, która mimo swej giętkości nie zapewnia pełnego komfortu używania z uwagi na konsystencję produktu. Trzeba się trochę siłować. Opakowanie zwieńczone jest jedną ze znienawidzonych przeze mnie nakrętek.

Konsystencja balsamu nie jest przesadnie gęsta, przeciwnie kosmetyk jest dość lekki. Problemem jest jednak to, że jest produkt jest z zbity, przez co trzeba go długo prosić, żeby łaskawie wypłynął z tubki. Balsam rozprowadza się przyjemnie, ale trzeba go uważnie rozsmarowywać, bo lubi zostawiać białe smugi. Niemal natychmiast się wchłania, nie pozostawiając żadnego filmu na skórze. 

Szybkość, z jaką produkt wnika w ciało, może dać pewien obraz jego walorów pielęgnacyjnych. Te są niestety mierne. Po 10 minutach od aplikacji skóra jest tak sucha, jak przez nałożeniem. Nawilżenie jest chwilowe i to dosłownie. Nie ma mowy o jakiekolwiek regeneracji. Moja skóra na łydkach jest sucha, ale inne obszary określiłabym mianem normalnych. I w tych rejonach balsam też się nie sprawdza. 

Myślałam, że nieciekawą sytuację uda się uratować zapachowi. Dynia nie pachnie zbyt intensywnie, wiec nie spodziewałam się, że uderzy mnie po nosie. W wydaniu AA dynia jest bardzo, bardzo delikatna. Zapach szybko się ulatnia - ale utrzymuje się tak do godziny, czyli więcej niż nawilżenie, które daje.

Niestety AA rozczarowało tym produktem. Walory pielęgnacyjne nie zachęcają, odrzuca także nienajlepsza wydajność. Niedobry kosmetyk w niedobrej cenie.


Skład: Aqua, Dicaprylyl Ether, Parfum, Butyrospermum Parkii butter, Glyceryl Stearate, Cetearyl Alcohol, Theobroma Cacao Seed Butter, Glycerin, Glyceryl Stearate Citrate, Cucurbita Pepo Seed Extract, Vitis Vinifera Seed Oil, Xanthan Gum, Glyceryl Caprylate, Citric Acid

Cena: ok. 35 zł/150 ml
Dostępność: apteki
Ocena: 1,5/5

Dzień typowej blogerki

$
0
0
Gdy poranek przez okno zagląda,
a na zegarze godzina dziewiąta,
zwleka się z łóżka całkiem zaspana
blogerka, monstrum, kochana!

W ferworze walki z nierównym przeciwnikiem,
czasem zerwie się z łóżka z krzykiem,
gdy zamiast wody termalnej rozpyli,
suchy szampon w oczy, bo się pomyli.

Ze zdumieniem i złością przeciera ślepia,
odgania głodnego kota, który się do nogi przylepia,
pędzi do kuchni jak oszalała,
o kawie nigdy by nie zapomniała.

Gdy wykona toaletę poranną,
gimnastykując się przed brodzikiem lub wanną,
przystępuje do skomplikowanych czynności,
dzięki którym uśmiech na jej licu zagości.

Wciera kremy, serum, oleje,
filtr litrami się zaraz poleje,
nakłada podkład, puder i róż,
jest już gotowa, prawie, tuż-tuż.

Zanim żądna sławy w świat wkroczy,
pawia zaprosi na swoje oczy,
pandę całkiem stamtąd przegoni,
fuksji na ustach też nikt jej nie zabroni.

Paznokcie pomaluje najmodniejszym odcieniem,
majtkowym różem, jak całe plemię.
Żeby umilić sobie czekanie,
wosk rozpali sobie na rozmyślanie.

Przez resztę dnia zajmie się sprawami błahymi,
etatem, szkołą, dziećmi małymi,
po południu kuriera wypatruje,
na paczkę czeka i kotom truje.

Po otrzymaniu pudełka w ręce,
zdjęć zawartości cyka tyle, że ja cię kręcę,
zanim zabierze się za używanie,
na portalach społecznościowych musi zdobyć uznanie.

Dochodzimy do wieczora,
to już bardzo późna pora.
Trzeba zajrzeć, bo się dzieje na świecie
i inne blogerki obgadywać w internecie.

Po spełnieniu przykrych obowiązków,
wklejenia do postu mnóstwa zdjęć bez związku,
zajmuje się blogerka tym, kim najlepiej umie,
samą sobą, jak ma się rozumieć.

Bierze więc dłuto i powoli,
twarz odziera ze szpachli wbrew jej woli,
przemywa płynem micelarnym i żelem,
wzdycha, bo teraz znów jest zerem.

Zanim Morfeusz do akcji się włączy,
a blogerka ze światem marzeń się połączy,
miksturę tajemną dziewczyna rozrobi,
na skórę nałoży, ponoć dobrze to robi.

Jak potwór z bagien będzie zerkała,
na ilość fanów innej, a to zakała!
Zaraz po zmyciu szpetnej mazi,
znowu się na kogoś obrazi.

Wszystkie takie złe, a ona dobra,
zasyczy niczym rozwścieczona kobra
i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku,

będzie śniła o kolejnym łakomym kąsku.


Czy ty jesteś typową blogerką :D?

P.s. Tekst ma wymiar satyryczny, mam nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony

Powiedz: mar-mo-la-da! Oriflame Swedish Spa Exfoliating Body Scrub

$
0
0
Kilka lat temu oczy mi się świeciły, gdy w zasięgu wzroku znalazł się jakiś katalog. Wertowałam te kolorowe broszurki bez końca, robiłam dziury w "pachnących stronach". Wielokrotnie miałam ochotę przepuścić wszystkie luźne kwoty na te kosmetyki, które uśmiechały się z obrazków. Piękne wizje rozwiewały się, gdy tylko wychodziłam z domu. Przypadkiem na mojej drodze stawała Natura albo osiedlowa drogeria i w szybkim tempie zostawałam goła i wesoła. Gdy utraciłam kontakt z "dilującymi" znajomymi, przestałam ślinić się do tych, obiecujących tęcze i jednorożce, katalogów. Pewnie nadal nie miałabym z nimi kontaktu, gdyby nie moja ciocia, która na myśl o zakupach w sklepach innych niż te z ubraniami i butami, robi się chora. Po produkty spożywcze wysyła swoich braci, a kosmetyki zamawia z katalogów. Lubi sobie poszaleć i gdy nagle orientuje się, że ma 8 żeli, 5 peelingów i 6 balsamów (oczywiście wszystko zakupione w hiperpromocjach), wciska nadmiar komu popadnie. To właśnie za jej sprawą, w moje ręce wpadł peeling Oriflame.

O ile z Avonu zdarzało mi się coś przytulić, tak Oriflame raczej nie leżało w kręgu moich zainteresowań. Te produkty wydawały mi się odrobinę za drogie na moją kieszeń, a ich promocje nie były aż tak kuszące. I tak właściwie jest nadal, choć obiecałam sobie, że koniecznie muszę sprawdzić kilka hitów tej marki (np. tusz Wonder). Może już skończę te opowieści dziwnej treści i zajmę się najważniejszym, czyli recenzją.

Ten peeling, podobnie jak rzesza innych tego typu produktów, został upchnięty w plastikowy słoiczek. To wygodne rozwiązanie, któremu nie warto poświęcać większej ilości czasu.


Konsystencja peelingu była dla mnie odrobinę zaskoczeniem. Spodziewałam się gęstej pasty, z której da się wręcz coś ulepić (peeling Dax oraz Veroni). Tymczasem scrub Oriflame przypomina taką niezbyt gęstą marmoladę. Przez cały czas używania miałam wrażenie, że ten peeling jest chrzczony, rozrabiany. Na pierwszy rzut oka nie widać w nim nawet drobinek, dostrzegalne są jedynie tycie ciemne ciapki (proszek z migdałów).

Kosmetyk, jak większość peelingów, które testowałam, jest dość tłusty. Wątpię, żeby była to zasługa kompleksu HydraCare+, który według producenta stanowią olej ze słodkich migdałów i witamina E. W tej tłustości swój główny udział ma parafina, która pyszni się na drugim miejscu w składzie. Nawilżenie jakie daje ten składnik chyba jest znane - to substancja, która sprawia wrażenie, że skóra jest zadbana, natomiast specjalnie o nią się nie troszczy.

Skoro już omówiłam kwestie związane ze sprawami technicznymi, to teraz przejdę do najważniejszego, czyli działania. Od peelingu wymagam jedynie, żeby dobrze ścierał, a każde dodatkowe działanie to miły bonus. Nie puszczę więc płazem, gdy scrub nie ściera, a głaszcze skórę. Ta tłusta, lepkawa marmolada wykastrowała te biedne, niewielkie drobinki soli i migdałowy pyłek. Nakładanie tego na mokrą skórę mija się z celem - chyba że mamy zamiar się pogłaskać. Bez zwilżania produkt radzi sobie lepiej, ale tylko pod warunkiem, że włożymy w to sporo siły - mniej więcej tyle, ile wkładały nasze babki w pranie na tarze. Efekt jest niestety niewspółmierny do włożonego wysiłku. 

Oriflame swoim produktem chciało połączyć walory peelingu i produktu pielęgnacyjnego. Niestety, w tej drugiej roli scrub też się nie popisał. Natłuszczał skórę, ale jej nie nawilżał. Gdy użyłam go wieczorem, rano łydki błagały o balsam.

Jakieś plusy? Tak, zapach, bardzo charakterystyczny. Długo zachodziłam w głowę, zastanawiając się co to jest - w tej chwili kojarzy mi się to z lodem i imbirem. Aromat przyjemny, ale nie dość zachęcający, żeby zmazać niedociągnięcia na innych polach.

Peeling Oriflame to dość przeciętny kosmetyk, a w regularnej cenie wręcz fatalny. Nie zamierzam do niego wrócić, używanie go nie sprawiało, że czułam się w jakikolwiek sposób piękniejsza.

Skład: Sodium Chloride, Paraffinum Liquidum, Hydrogenated Polyisobutene, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Sodium Stearoyl Glutamante, Ethylene/Propylene/Styrene Copolymer, Cera Alba, Phenoxyethanol, Prunus Amygdalus Dulcis Shell Powder, Parfum, Aqua, Butylene/Ethylene/Styrene Copolymer, Tocopheryl Acetate, Helianthus Annuus Seed Oil, Zingber Officinalis Extract, Limonene, Methylparaben, Propylparaben, Ethylparaben, Ricinus Communis Oils, Furcellaria Lumbricalis Extract, CI 77492,

Cena: ok. 40 zł/150 ml
Dostępność: konsultantki orfilame
Ocena: 2/5

Jasna czy ciemna strona mocy? Rimmel 60 seconds by Rita Ora 203, 613, 703, 853

$
0
0
Gwiazdy, gwiazdeczki, gwiazdunie... Pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu namiętnie przeglądałam kolorowe czasopisma, z uwagą śledziłam dokonania rozmaitej maści celebrytów. W tamtym czasie namiętnie słuchałam popularnych stacji radiowych i oglądałam teledyski na Vivie. Potem rozrywek zaczęłam szukać gdzie indziej. Zdarza mi się zajrzeć na Pudla, ale bardzo często zupełnie nie kojarzę osób, o których piszą. Smuteczek :). Gdy na rynku pojawiła się seria lakierów sygnowanych przez Ritę Orę, zastanawiałam się: wszystko pięknie, tylko kim, do jasnej Anielki, jest Rita Ora :D? Wątpliwości odnośnie pani na buteleczce, nie przeszkodziły mi w zakochaniu się w jednym z odcieni - pomimo burzliwego związku z niebieskościami na paznokciach, wiedziałam, że 853 Pillow Talk musi być mój. Miałam jednak pecha, ponieważ półki wiecznie świeciły pustkami. Najpierw w moje ręce wpadł szalenie popularny 203 Lose Your Lingerie. Po jakimś czasie udało mi się zdobyć wymarzony błękit, a niedługo po zakupie otrzymałam przesyłkę od Rimmela z 613 Midnight Rendezvous, 703 White Hot Love oraz 203, który tym sposobem mi się zdublował.


Rita Ora to kolejna celebrytka, obok Kate Moss, która firmuje swoim nazwiskiem linię lakierów. Obie panie reklamują jednak zupełnie inne serie - Kate przypadła w udziale Salon Pro, Ricie - 60 seconds. Lakiery z tej drugiej linii są trochę mniejsze (8 ml; Salon Pro 12 ml) i tańsze. Tym co je wyróżnia jest krycie po jednej warstwie i wysychanie w minutę. Podobno.

Buteleczka jest bardzo prosta. Nakrętka nie jest przekombinowana jak w przypadku perfumowanych lakierów Revlon, "kij"jest klasyczny i wygodnie się nim operuje. Pędzelek także prezentuje się przyjemnie - w porównaniu z lakierami Revlonu jest grubszy i bardziej prosty. Jest odrobinę cieńszy niż aplikator w serii Salon Pro. Teoretycznie wygodny, ale...

... nie do tej konsystencji - przynajmniej w kwestii pasteli. Mam wrażenie, że te jasne odcienie i granatowo-fioletowy 613 to różne produkty, choć z tej samej serii. Pastele są gęste, smużą przeokropnie i właściwie dopiero po trzech warstwach wyglądają dobrze (one-coat nail polishes, jak twierdzi producent). Midnight Rendezvous jest odrobinę rzadszy, lepiej się rozprowadza, równomiernie pokrywa płytkę i po jednej warstwie wygląda naprawdę dobrze.

Kwestia szybkiego wysychania też jest dyskusyjna. Jedna warstwa Midnight Rendezvous schnie około 2-5 minut i po tym czasie można robić wszystko (w zależności o grubości). Przestaje być różowo, gdy złapiemy się za pastele - tutaj trzy warstwy schną dobre pół godziny, a po 2 lakier nadal nie jest utwardzony (rano obudziłam się z odbitą poduszką).

Trwałość tych produktów nie oszałamia. Trzy dni to wynik dobry, choć nie idealny.

Na koniec zostawiłam sobie wykończenie i kolory. Lakiery nie charakteryzują się mocnym połyskiem, jest on dość subtelny, szczególnie pastele wydają się lekko wytarte. Różnice między 613 a kolegami z jasnej strony mocy (przynajmniej kolorystycznej) objawiają się także w tym, że Midnight Rendezvous to lakier kremowy, natomiast do 203, 703 i 783 producent wcisnął delikatną perłę i srebrny shimmer. Te "efekty specjalne" nie są mocno widoczne na paznokciach, ale sprawiają właśnie, że pastele są takie... przykurzone, jakby lekko wyprane?

Na polski rynek wprowadzono 9 odcieni z tej serii. To barwy w sam raz na lato, poza Let's get nude właściwie nie znajdziemy klasycznych kolorów. Ja w swoim zbiorze posiadam trzy całkiem ładne jasne odcienie - gaciowy róż (203), ciepłą biel (703) i niebiański (853). Czarnym koniem okazał się jednak granat z nutą fioletu (613).

Gdyby nie Midnight Rendezvous miałabym złe zdanie o 60 seconds by Rita Ora. Może inne intensywne odcienie również są godne uwagi. Z całą pewnością mogę za to stwierdzić, że te jasne odcienie nie zachwycają. Mierne krycie, smużenie i dość długie wysychanie nijak mają się do obietnic producenta.

Cena: ok. 11-12 zł/8 ml
Dostępność: Rossmann, Hebe, Super-Pharm, Natura
Ocena: 2,5-3/5 (pastele), 4/5 (granat)

P.s. Dwa kupiłam, trzy dostałam od marki Rimmel (w tym jeden taki sam, jak kupiłam). Myśl o tym, co chcesz :).
P.s.2 Wczoraj dostałam trzy kolejne kolory - biały, miętę i wściekły róż.

Bum-cyk-cyk i tralalala, czerwcowe śmieci na blog(a) wywalam

$
0
0

Bam! Czerwiec już się skończył (jakby ktoś, mimo dość późnej pory jeszcze nie do końca kontaktował), więc czas zajrzeć do torby ze śmieciami, która z dnia na dzień zaczyna mi zawadzać coraz bardziej. Ponieważ ostatnio potykam się o wszystko, o co tylko można, postanowiłam się szybko i sprawnie rozprawić z torbą z pustymi opakowaniami, bo jak znam życie, to i ona spróbowałaby mnie w końcu zabić. Bez dalszych wstępów, przejdę do konkretów.


Było: Yves Rocher Delikatny szampon z wyciągiem z hamamelisu - dostałam ten szampon w prezencie gwiazdkowym (na zasadzie, masz kasę, idź sobie coś kup :D), zaczęłam używać jakoś w marcu, a skończył się w połowie czerwca. Całkiem niezła wydajność była w dużej mierze zasługą pompki, którą dokupiłam. Ogromnie żałuję, że ten produkt już mi się skończył, moja skóra głowy go lubiła - nic mnie po nim nie swędziało, skóra nie śnieżyła wszystkiego dookoła. Panie w sklepie stacjonarnym twierdzą, że ten kosmetyk został wycofany, natomiast w e-sklepie nadal można go kupić, w dodatku został oznaczony jako "nowość". Przy okazji zakupów w YR warto wrzucić go do koszyka.

Jest: Yves Rocher Szampon oczyszczający z wyciągiem z pokrzywy - śmierdzi zielskiem, a na dodatek ten zapach utrzymuje się na włosach. Może uda mi się go zabić mocniej perfumowanymi odżywkami, bo to będą ciężkie miesiące.


Było: Iwostin Purritin Pianka oczyszczająca - kolejny z produktów, który towarzyszył mi przez dłuższy czas - dobrałam się do niego pod koniec stycznia (aż musiałam sięgnąć do notki z denkiem), a skończył mi się w połowie czerwca. Pianki używało się bardzo przyjemnie, kosmetyk dobrze oczyszcza twarz, a jednocześnie nie ściąga cery. Ciężko jest mi stwierdzić, czy wpłynął jakoś pozytywnie na stan cery, ale z pewnością jej nie zaszkodził. Z pewnością jeszcze do niego wrócę!

Jest: Pharmaceris A Łagodząca pianka myjąca - z kosmetykami produkowanymi przez marki Ireny Eris jakoś nigdy nie było mi po drodze. Czułam głęboką niechęć do Lirene i Pharmaceris, miałam wrażenie, że te produkty wyskoczą mi z lodówki i pogryzą w ręce, gdy będę chciała sięgnąć po serek wiejski. Postanowiłam sprawdzić fenomen tych marek na własnej skórze i z Lirene przytuliłam balsam brązujący (o stosowaniu którego nigdy nie pamiętam), a z Pharmaceris tę piankę. Na razie ją lubię, jest rzadsza od Iwostinu, który przypominał bardziej ubite na sztywno białka i jest bardzo łagodna - mogę sobie ją ładować do oczu wedle upodobania.


Było: Rimmel Rockin' Curves i Essence Get Big Lashes Volume Boost Waterproof - jeden i drugi specjalnie się nie wykazał. Obsługa Rimmela była katorgą, pogięta szczoteczka, wbrew intencjom producenta, wcale nie okazała się idealną parą dla rzęs. Nie dla moich. Essence spisał się lepiej, klasyczna, prosta szczotka to zawsze mniejsze zło niż takie jakieś połamane wymysły. Niestety, również nie spełnił obietnic jego twórców, bo okazał się nie do końca wodoodporny.
Recenzja Rimmela: KLIK
Recenzja Essence: KLIK

Jest; The Balm Cheater Mascara i Catrice Waterproof Top Coat - urocze, pomysłowe opakowania tuszu The Balm skrywa mało ciekawy produkt. Ot, tusz jak tusz, efektu wow nie ma. Szczególnie za taką cenę. Top Coat z Catrice to interesujący wynalazek - poszukiwania dobrego tuszu wodoodpornego jak na razie nie przyniosły większych rezultatów, więc postanowiłam "uwodoodpornić" zwykłe tusze. Na razie nie chcę się wypowiadać na jego temat, myślę, że napiszę o nim coś więcej za jakiś czas.


Było Isana Duch Gel Violet Passion i Ol Dusche Melone&Birne - ciągle nie mogę wyjść z szoku po zetknięciu się z tymi produktami. Niepojęte jest dla mnie to, jak marka mogła stworzyć tak skrajne produkty. Z jednej strony mamy fiołkowo-porzeczkowy żel, który koszmarnie wysusza skórę, a przez swoja konsystencję sprawia wrażenie popłuczyn po jakimś żelu. Natomiast po drugiej stronie ringu staje konkretny zawodnik - "żelowy"żel z dodatkiem olejków, który cudnie się rozprowadza i całkiem przyjemnie pachnie. Wynik? Melon i gruszka wygrywają przez nokaut. Pozostałym żelom Isany mówią stanowcze nie.

Jest: Nuxe Kremowy żel pod prysznic - ładnie pachnie, ma "żelową" konsystencję, czego chcieć więcej? Niższej ceny :).


Było: Oriflame Swedish Spa Exfoliating Body Scrub i Bielenda Fruit Bomb Arbruz Peeling do ciała - marmolada Oriflame z mikrymi drobinkami w środku nie zachwyciła mnie tak, jak oczarowała recenzentki na stronie Oriflame (kliku klik klikędy). Słaby peeling w dość wygórowanej cenie. Po Bielendzie z Biedronki cudów się nie spodziewałam. I rewelacji  nie było - moc cukrowych drobinek także została ugłaskana ślizgającą się parafiną. Szkoda.

Jest: Joanna Peeling do ciała gruboziarnisty Dojrzała marakuja - nie mam przekonania do czegoś w rodzaju żelu z peelingiem, ale mam cichą nadzieję, że to okaże się bardziej peelingiem :).


I co, zatkało kakao :D? Tym razem postawiłam na inną wersję (bo jest większa i była w promocji).


Było: AA Eco Balsam do ciała Dynia - cieniutki balsam w tłuściutkiej cenie. Gdybym kupiła go za tyle, ile wołają za niego w aptece, byłabym wściekła. Za 6 zł ten zawód aż tak nie bolał. Pełna recenzja do przeczytania TU.

Jest: BalneoKosmetyki Malinowe Masło do ciała - 100% masła w maśle, konsystencja jest fantastyczna! Zapach trochę mniej, bo bardziej niż malinę przypomina jeżynę, a tak naprawdę najbliżej mu do proszku do prania.


Było: Soraya Serum do ciała zapobieganie rozstępom - zarzucić mu niczego nie mogę, ale specjalnie pochwalić też nie. W każdym razie rozstępy na brzuchu mi się nie pojawiły w czasie jego stosowania :).

Jest: Ziaja Rebuild Reduktor cellulitu serum drenujące - moja mama jest fanką tej serii, mam nadzieję, że i u mnie jakiś efekt będzie.


Było: Purederm Exfoliating Foot Mask - ciekawy zabieg złuszczania skóry na stopach. Po kuracji myślę jednak, że jest z nim więcej zachodu niż to wszystko warte. Nie jestem przekonana. Notka powinna ukazać się niebawem.

Jest: BeBeauty Peeling do stóp i Avon Foot Works Intensive Callus Cream


Garść próbek, saszetek i miniaturek. Do kremu aloesowego z Exclusive wrócę zimą, bo zostawia taką warstwę ochronną, która sprawdzi się w chłody, a dodatkowo pachnie żelkami. Godna uwagi okazała się pro-regenerująca maseczka żelowa do twarzy, szyi i dekoltu z Eveline - cudnie nawilżyła skórę szyi. Szczególnie zalazł mi za skórę punktowy koncentrat korygujący z Tołpy, który cuchnął okropnie, rolował się i niczego nie zdziałał.

W czerwcu nie byłam może mistrzynią zużyć, ale udało mi się choć trochę zdziesiątkować próbkowe zapasy. A wam jak poszło?

Miękki jak aksamit, twardy jak... satyna. My Secret Satin Touch Kohl nr 19 Nude

$
0
0

Jako osoba, która często nie poświęca zbyt dużo czasu na sen, często muszę oglądać o poranku prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy w lustrze. Często zerka na mnie jakieś takie nieszczęśliwe stworzenie, z ciemnymi obwódkami wokół oczu. Szczypanie się nie pomaga, bo zawsze niechętnie muszę stwierdzić, że to nie żadna naklejka, którą bracia dla żartu przykleili w łazience, ale ja we własnej osobie. Mówi się trudno i działa się dalej.

Po serii skomplikowanych zabiegów kosmetycznych połączonych z wygibasami w wannie, zwykle przystępuję do ratowania tego, co się da produktami kolorowymi. Jedną z tajnych broni w nierównej walce z oznakami zmęczenia jest cielista kredka na linii wodnej.

Tutaj nie wygląda tak źle, bo malowałam pięć minut :D
Do niedawna znalezienie jasnego, beżowego bądź brzoskwiniowego odcienia, można było wręcz ze świecą szukać. Po wycofaniu się z rynku Schleckera i tym samym utracie do kosmetyków Basic, zniknęła szansa na niedrogiego cielaka. Jedyną drogeryjną marką, która taki produkt oferowała, był Max Factor. Ich produkt jest świetny, ale nie każdy ma ochotę od razu wyskakiwać z 30 zł. Na szczęście popyt na niedrogie jasne kredki doczekał się reakcji firm i w obecnej chwili możemy przyozdobić linię wodną kosmetykami z My Secret, Lovely, Catrice i Essence.

Kredka z My Secret nie była mi potrzebna do szczęścia, ale postanowiłam, że wypróbuję ją, gdy trafi się promocja. 40% obniżki piechotą nie chodzą, dlatego, gdy nadarzyła się okazja, ruszyłam na łowy.

Nad opakowaniem kredki nie ma co się rozwodzić - drewniany trzonek i plastikowa zatyczka. Kredka ma standardowy rozmiar, dlatego wchodzi do zwyczajnej temperówki.

Konsystencja tej kredki to sprawa bardzo ciekawa. Zupełnie inne wrażenie na jej temat mam, gdy mażę nią po dłoni, a całkowicie odmiennie patrzę na nią, gdy przychodzi do nałożenia na linię wodną. Gdy przesuwam nią po skórze, mam wrażenie że jest dość miękka i rysuje ładną linię. Kiedy jednak zabieram się do aplikacji na linię wodną, kredka mnie kłuje, jest zbyt twarda i maluje z prześwitami. Może wynika to ze specyfiki tych dwóch rożnych obszarów, ale różnica w używaniu ciągle jest dla mnie sporym zaskoczeniem.

Od lewej: Basic, Max Factor, Lovely, My Secret
Kredka miałaby niezłą pigmentację, gdyby kolor rozkładał się równomiernie. Tymczasem linia, która maluje, jest przerywana i kreska wygląda na nieumiejętnie nałożoną. Sam odcień jest bardzo udany, stoi w opozycji do brzoskwiniowego Max Factora, który niektórym może wydawać się zbyt różowy. Jasna, neutralnie beżowa My Secret może przypaść do gustu sporej części osób.

Na koniec zostawiłam sobie trwałość. Nie lubię stwierdzeń, że za kilka złotych nie ma co oczekiwać cudów, dlatego niechętnie przyznam, że w tym wypadku tak jest. My Secret nie jest specjalnie wytrzymała, właściwie po 3 godzinach nie ma już po niej śladu.

My Secret się nie popisało. Choć dużo dobrego czytałam o ich kredkach, to jednak spotkanie z cielistą jakoś nie zachęciło do dalszych eksperymentów. Kredka jest zbyt twarda do stosowania w okolice oczu. Zaraz po nałożeniu wygląda jak by była noszona już przez jakiś czas i zaczynała schodzić. Nie jest ponadto specjalnie trwała. Zakopię ją gdzieś w szufladzie i zapomnę. 


Skład: RICINUS COMMUNIS SEED OIL,  HYDROGENATED VEGETABLE OIL, COPERNICIA CERIFERA CERA, CANDELILLA CERA, CAPRYLIC/CAPRIC TRIGLYCERIDE, CERA ALBA, HYDROGENATED PALM KERNEL GLYCERIDES (AND) HYDROGENATED PALM GLYCERIDES, MICA, ISOPROPYL MYRISTATE, PARAFFINUM LIQUIDUM, CERESIN, TALC, PVP/HEXADECENE COPOLYMER, TOCOPHERYL ACETATE, PROPYLPARABEN, BHT, (+/- CI 77499, CI 77492, CI 77491, CI 77288, CI 77891, CI 77007, CI 15850, CI 77510)

Cena: ok. 7,50 zł/1,14 g
Dostępność: Drogerie Natura
Ocena: 2,5/5

Obudź w sobie instynkt łowcy, czyli magia wyprzedaży

$
0
0
Początek lata bywa ekscytujący nie tylko ze względu na rozpoczynające się dla wielu wakacje, ale także z uwagi na sezonowe obniżki. Armie kobiet (zazwyczaj, choć i panowie się zdarzają) okupują wszystkie galerie handlowe, wyrywają sobie ubrania, wzdychają znacząco, stojąc z naręczem fatałaszków w kolejce do przebieralni. Mówiąc krótko - jest wesoło. Choć okres wyprzedaży to, dla sporej części osób, czas na uzupełnienie braków garderoby (albo spełnienie zachcianek), warto pamiętać, że przeceniane bywają inne rzeczy. Zapewne część z was słyszała o szalonych wyprzedażach w Empiku - ramki, kubki i inne pierdoły za parę złotych przyciągnęły rzesze łowców okazji. Ogromnymi szyldami "sale" (swojska "wyprzedaż" pojawia się rzadziej albo dopisywana jest na plakacie małymi literami) przyciągają też drogerie. Dzisiaj chciałabym podszepnąć, gdzie warto szukać przecen kosmetyków w okresie sezonowych wyprzedaży, a także (!) poza nimi.

1. Sephora

Zacznę od sklepu, który wystartował z obniżkami niedawno. Od kilku dni, w poszukiwaniu apetycznych kąsków, można szturmować perfumerie Sephora. Znajdą tam dla siebie nie tylko osoby, które lubią sobie wysokopółkowe marki i doceniają możliwość oszczędzenia kilkudziesięciu złotych na szmince czy podkładzie (które to nawet po przecenie kosztują kilkadziesiąt złotych :D), ale i osoby z lekko kąsającym wężem w kieszeni. Sephora przecenia dość znacznie produkty marki własnej. Można kupić lakier do paznokci nawet za 3 zł (zdarzają się nawet nierozwarstwione). Leniuchy mogą skorzystać w wyprzedaży online (http://www.sephora.pl/), jednak co ciekawsze kąski, zostały szybko wybrane.


Moja zdobycz: Sephora Mineral Loose Powder Foundation 10 light (12,90 zł/3,2 g, poprzednia cena: 55 zł) - od dawna miałam na niego chrapkę, podobno był wcześniej przeceniany. Cóż, nie u mnie :D.

2. The Body Shop

The Body Shop, poza stałymi liniami zapachowymi, wypuszcza od czasu do czasu (dwa razy w roku?) nowe, limitowane serie. W czasie obniżek można nabyć produkty między innymi z tych partii. W sklepie firmowym widziałam przecenione cztery linie zapachowe - żurawinową (rzuciły mi się balsamy do ust za 9,90 zł), migdałową (żel pod prysznic za 9,90 zł i masło do ciała za 29,90 zł), malinową  i brzoskwiniową (żel -12,50 zł, mgiełka - 29,50 zł, masło - 29 zł). Tyle udało mi się zapamiętać :).

Moja zdobycz: The Body Shop Almond Shower Gel (9,90 zł/250 ml, poprzednia cena: 25 zł) - kupowałam mgiełkę, a on stał przy kasie :).

Czas trwania: do 12 lipca


3. Hebe

Mogę się mylić, ale to chyba jedyna sieciowa drogeria, która urządza wyprzedaż. Skorzystałam z przecen w zeszłym roku, nie mogłam sobie odpuścić także w tym. Obniżone ceny obowiązują na całkiem pokaźną część asortymentu, ale paradoksalnie nie znaczy to, że jest w czym wybierać. Hebe przeceniło buty, które pojawiały się w gazetkach, słodycze, zabawki... Jeżeli chodzi o kosmetyki, to w moim Hebe (Wrocław, ul. Borowska) nie było specjalnej rewelacji - dla przykładu: limitowane lakiery Essie za 23 zł, pachnąco-brokatowe lakiery Revlon za 13 zł, balsam do ciała AA z serii jubileuszowej za 4,99 zł, zapachy Star Nature (wiśnia i ciasto z owocami) za ok. 8 zł, perfumy Halle Berry Reveal za 38,99 zł (chyba 30 ml, ale nie dam sobie ręki obciąć). Śledziłam wypowiedzi na wątku o Hebe i zieleniałam z zazdrości - dziewczynom udawało się kupić balsam do ust Uriage za 10 zł, czy krem SVR Lysalpha Active i maskę z kwasami AHA marki Uriage za 15 zł. Warto się przejść, może wam się bardziej poszczęści.

Moja zdobycz: Sally Hansen Fast Acting Polish Remover with Vitamin E&Chamomile (5,99 zł/236,5 ml, poprzednia cena: 19,99 zł) - dużo dobrego czytałam o zmywaczach SH, a kończy mi się powoli Isana. Ten produkt jest podobno przeceniony z tego powodu, że marka zmienia opakowanie.

Czas trwania: do 14 lipca

Chciałabym jeszcze wspomnieć o sklepach, gdzie wyprzedaże trwają cały rok. Trzeba tylko chodzić, śledzić różne fora i molestować czytniki.

4. Rossmann

Wiele razy coś wydawało mi się na tyle oczywiste, że nie widziałam sensu w skrupulatnym objaśnianiu tej kwestii, jednakże czas pokazał, że to, co mnie się wydaje jasne jak słońce, dla niektórych jest nowością. Mam nadzieję, że osoby obeznane w temacie wybaczą mi szersze ujęcie tematu wyprzedaży w Rossmannie, popularnych "Cen na do widzenia" lub, w żargonie internetowym, "CND".

Rossmann niemal co tydzień coś przecenia. Powodem takiej wyprzedaży może być:
a) wycofanie produktu z rynku - zazwyczaj tak jest w przypadku marek własnych Rossmanna,
b) rebranding jakiejś marki,
c) wycofanie się Rossmanna ze sprzedaży danego produktu/linii - np. kremu pod oczy AA Wrażliwa Natura 20+.
Taki delikwent jest zwykle oznaczany na półce zieloną nakładką na panelu cen. Obniżka sięga zwykle kilku złotych, czasem jest obcinana aż o połowę.
Warto chodzić i przyglądać się półkom w Rossmannie, gorąco zachęcam też do śledzenia wątku o tej sieci na Wizażu - wiem, że nie każdy lubi ten portal, jest on jednak bardzo cennym źródłem informacji. Podczytywanie z ukrycia może przynieść pożytek. Choć chwilę wcześniej pisałam, że CND są oznaczane zielonymi plakietkami, to jednak nie każda drogeria na bieżąco zmienia cenówki - czasem prawidłowa cena jest w systemie i wychodzi pod czytnikiem albo na kasie. Warto wiedzieć z czym lecieć do skanera, a Wizażanki często o tym piszą :).

Moje zdobycze: Ziaja Rebuild Reduktor Cellulitu Serum Drenujące (ok. 9 zł/150 ml, poprzednia cena: 16 zł), Green Pharmacy Masło do ciała Drzewo herbaciane i zielona glinka (ok. 5 zł/200 ml, poprzednia cena: 12 zł) - sprzed jakiegoś czasu, wątpię, żeby były jeszcze dostępne w R.
Z aktualnej wyprzedaży (przecena trwa już dobry miesiąc) - L'oreal Infaillible Ultra concentrated eyeshadow (18,39 zł/3,5 g, poprzednia cena: ok. 37 zł).

5. Biedronka

Ze świecą trzeba szukać osoby w Polsce, która nigdy, przenigdy nie weszła do Biedronki. Dla sporej części mieszkańców naszego kraju ten dyskont jest podstawowym miejscem zaopatrywania się w produkty spożywcze. Nic dziwnego, Biedronka, prawie jak Żabka we wrocławskim centrum, zaczyna straszyć z każdego rogu. Można tego sklepu nie lubić, ale nie można odmówić im atrakcyjnych ofert. Widać, że śledzą rynek i starają się wprowadzić produkty, które przyciągną klientów. Kosmetykoholiczki też, dlatego od czasu do czasu, Biedronka wypuszcza, mniej lub bardziej interesujące, foldery kosmetyczne.  Wiele osób poluje na gazetkowe produkty w okresie obowiązywania akcji, jednak część czeka do przecen. Ryzyk-fizyk, jeżeli upatrzymy sobie chodliwy towar, to szczerze wątpię, żeby doczekał się on obniżki ceny. Warto regularnie odwiedzać ten sklep i molestować przy okazji czytnik :). Przy tej okazji również wizażowy wątek się kłania :).

Moje zdobycze (wszystko ciągle do dostania): Celia Nude Matujący Fluid Korygujący 01 Ecru (4,99 zł/30 ml, poprzednia cena: ok. 7-8 zł), Celia Róż nr 4 (4,39 zł, poprzednia cena: ok. 7 zł), Ladycode by Bell Puder rozświetlający (obecna cena: 4 zł, ja kupowałam za 10 zł, pierwotnie kosztował 12 zł), Eveline Argan+Keratin Arganowa maska 8w1 (obecnie: 10,39 zł, ja kupowałam za 11,99 zł, pierwotnie: ok. 16-17 zł).

Jeżeli jesteście z Wrocławia i mieszkacie w południowej części miasta to polecam Biedronkę na Krynickiej - mają porządek w kosmetykach :).

To oczywiście tylko mały przegląd wyprzedaży, z których sama skorzystałam/korzystam, nie kompleksowy przewdonik po nich. W zestawieniu nie znalazło się popularne Bath&Body Works, bo zwyczajnie nie mam do nich dostępu. Nie ma tutaj też drogerii Natura, ponieważ nie mam zaufania do przecen tej sieci - nie interesują mnie pogryzione szminki, wypalcowane do dna cienie, butelki szamponów pełne w połowie (wersja optymistyczna; pesymistycznie: w połowie puste), puste puszki po antyperspirantach. 

Choć w notce jest tylko jeden market, dział kosmetyczny warto oglądać w każdym - trzeba się jednak dobrze orientować w cenach, bo np. Carrefour lubi robić wyprzedaże, na których sprzedawane są produkty w cenie regularnej. Ostrożnie ze wszystkimi obniżkami "do" - zwykle tego "do" nie dostrzegamy :).

Mam nadzieję, że ktoś znajdzie tutaj informacje, które pomogą mu ułożyć plan zakupów. Jeżeli wiecie o innych atrakcyjnych ofertach, koniecznie dajcie znać!

Jestem wężem? Purederm Botanical Choice Exfoliating Foot Mask [Stopofobki - wchodzicie na własną odpowiedzialność!]

$
0
0
Skarpetki złuszczające to jeden z najczęściej przewijających się kosmetyków w zeszłym roku. Zalały blogi, opanowały Youtube i spowodowały, że niejednej kosmetykoholiczce zaświeciły się oczy. Mina rzedła, gdy docierała informacja o cenie. Marki, które rozreklamowały się w internecie, za parę skarpetek wołały 100 zł. Sprytniejsze i bardziej obcykane szukały tego typu produktów na ebay - z powodzeniem zamawiały skarpetki za 20-30 zł. Minus? Oczywiście dość długi czas oczekiwania. Na szczęście są sklepy, które uważnie śledzą trendy i starają się wprowadzać ciekawe produkty na swoje półki. Chyba najbardziej postępową wśród sieciówek jest drogeria Hebe - to tutaj dostaniemy szampony Batiste, maski Kallos, szczotki Tangle Teezer. I to właśnie oni, jako pierwsi, dali szansę skarpetkom złuszczającym. To była chyba dobra decyzja, skoro prawie zawsze zostaje po nich tylko puste miejsce na półce.

Jeżeli będziecie polowały w Hebe, w Biedronce (albo na ebay) na te skarpetki, to zwróćcie uwagę na znaczek przy tej stopie na opakowaniu, podana jest tam wielkość. Dostępne są dwa rozmiary - regular (dla stóp krótszych niż 27 cm) i large (powyżej 27 cm). 

Skarpetki znajdują się w saszetce, która przypomina opakowania maseczek. Bałam się rozcięcia tej folii, bo wydawało mi się, że mi coś wyleci i będzie po skarpetkach. Te, na szczęście, są zabezpieczone. Żeby władować do tych woreczków stopę, trzeba je przeciąć (wzdłuż linii, żadna filozofia).

Skarpetki wykonane są z takiego celofanu, w którym znajduje się nasączona "chusteczka", tak waląca alkoholem, że od samego wąchania człowiekowi zwiększają się promile we krwi. Ponieważ dostępne są tylko dwa rozmiary, skarpetki nie będą idealnie przylegały do każdej stopy. Dlatego warto na woreczki nałożyć jeszcze zwyczajne skarpetki, które sprawią, że produkt będzie lepiej przylegał.

Cały zabieg powinien trwać od godziny do 90 minut. Ja skarpetki trzymałam trochę dłużej, bo zagapiłam się w telewizor. Po zdjęciu woreczków skóra robi wrażenie idealnie napiętej i gładkiej. Wyjątkiem są zrogowacenia, które z kolei stają się bardziej "ostre".

Producent wskazuje, że skóra powinna zacząć schodzić między 4 a 7 dniem od zabiegu. W moim przypadku dokładnie 4 dnia zaczęła się łuszczyć skóra na dużym palcu oraz na śródstopiu. Piątego dnia obszar łuszczenia się powiększyć i objął pozostałe palce. Szósty dzień przywitał mnie oskubanymi piętami, które systematycznie zaczęły się sypać z dnia na dzień. Około 8 dnia zaczęło się coś dziać na wierzchu stopy.



Przed zabiegiem, lewa stopa - specjalnie hodowałam te zrogowacenia
Po tygodniu (lewa stopa)

Dzień 9. Wierzch prawej stopy - widać też część spodu, skóra nie schodziła równomiernie na obu stopach
Po zabiegu, dzień 16
Mam nadzieję, że po przejrzeniu dokumentacji zdjęciowej każdy wyrobi sobie zdanie, ale pozwolę sobie jeszcze na kilka słów od siebie. Z kuracją wiązałam duże nadzieje, liczyłam, że przede wszystkim pomoże piętom, gdzie skóra była nabudowana i aż nieprzyjemnie "płaska". Znaczne zrogowacenia miałam też na "poduszce" i dużym palcu - w tym przypadku skarpetki się sprawdziły, dwa tygodnie po zakończeniu zabiegu, skóra się nie gromadzi i ta część jest nadal gładka (smaruję stopy kremem z Avonu). Trochę gorzej Purederm zadziałał na pięty, zwłaszcza tą "graniczną" część, gdzie było najwięcej do roboty. Znaczna część skóry zeszła, ale nie był to efekt dziecięcych stópek. Nadal czułam zgrubienie. Bardzo liczyłam na działanie skarpetek w tym obszarze, bo średnio lubię mechaniczne ścieranie zrogowaceń. Niestety, tutaj konieczne są regularne poprawki pumeksem.

Z jednej strony jestem nawet zadowolona, ale z drugiej zastanawiam się, czy ten eksperyment to gra warta świeczki. Konieczność użerania się z tym przez dwa tygodnie, złażąca skóra, która zostaje w butach i mało estetyczne widoki mogą skutecznie zniechęcić. Czy efekty wynagradzają niedogodności? Trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.

Miałyście do czynienia ze skarpetkami złuszczającymi? Jakich marek? Uważacie, że efekt warty jest takiego zachodu?

Skład: Alcohol, Aqua, Propylene Glycol, Lactic Acid, Isopropyl Alcohol, Urea, Glycolic Acid, Betaine, Anthemis Nobilis Flower Extract, Citrus Medica Limonum Fruit Extract, Carica Papaya Fruit Extract, Pyrus Malus Fruit Extract, Citrus Aurantium Dulcis Fruit Extract, Triclosan, Salicylic Acid, Menthol, PEG-60Hydrogenated Castor Oil, Disodium EDTA, Parfum.

Cena: ok. 20 zł/para
Dostępność: drogerie Hebe, Biedronka (oferta kosmetyczna od 10 lipca, 13,99 zł)
Ocena: 3,5-4/5

Laurka i bukiet chabrów. Yves Rocher Pur Bleuet Dwufazowy płyn do demakijażu oczu

$
0
0

Każda marka ma w swojej ofercie rozmaite kosmetyki - zarówno pod względem różnorodności, jak i jakości. Są kosmetyki cudowne, są i buble. Nie inaczej rzecz ma się z Yves Rocher. Wydaje się, że w tym przypadku więcej jest hitów niż bubli. Przynajmniej tak wnioskuję z ilości recenzji, które roszeromaniaczki produkują w każdym możliwym miejscu. Nie ukrywam, że do tej marki przyciągnęła mnie spora ilość pozytywnych opinii na temat ich produktów. Kilka od razu wpadło mi w oko i zdecydowałam się na ich sukcesywne testy. Płyn dwufazowy to właśnie jeden z nich.

Yves Rocher nie jest marką, która ułatwia konsumentom życie w kwestii opakowań kosmetyków. Mistrzostwem świata są te ich klapki, na których niejeden pieczołowicie hodowany paznokieć się złamał. Nie przemyśleli także buteleczki płukanki malinowej, która znacznie lepiej sprawdziłaby się w formie mgiełki. Ja, nakrętkofob, przyczepię się też do opakowania tego płynu - klapkę poproszę! Samej butelce nie mogę niczego zarzucić, jest porządnie wykonana.

Odnośnie formuły nie mam zbyt wiele do napisania. Płyn Yves Rocher jest jak każda inna dwufaza - po zmieszaniu jest dość tłusty. Jednakże ta warstewka nie jest uciążliwa, powieka nie wygląda jak posmarowana smalcem. Nie czuć tego filmu na skórze. Gdy dotykam palcem to czuję lekką tłusto-silikonową powłoczkę, ale jest ona delikatna i nie denerwuje mnie. Płyn nie podrażnia moich oczu, za co ogromny plus.

Kwestią kluczową w przypadku tego typu kosmetyków jest skuteczność. Tutaj jest naprawdę wyśmienita. Yves Rocher dobrze radzi sobie z nasyconymi ciemnymi barwami, jak i z produktami wodoodpornymi. Przy upartych produktach warto dołożyć odrobinę siły, ale bez obaw, płyn jest na tyle skuteczny, że nie musimy sobie wydłubywać oka podczas energicznego pocierania.



Za jedyny mankament tego produktu można uznać jego cenę. Na szczęście ten kosmetyk nie jest oznaczony Zielonym punktem, więc można na niego wykorzystać różne zniżki, które YR przyznaje swoim klientom. Osoby, które mają jego zakup w planach, powinny się pospieszyć - chodzą słuchy, że ten produkt jest wycofywany. 

Skład: Aqua, Cyclopentasiloxane, Cyclohexasiloxane, Isohexadecane, Cetaurea Cyanus Flower Water, Methylpropanediol, Propylene Glycol, Hexyl Laurate, Sodium Chloride, Magnesium Chloride, Caprylyl/Capryl Glucoside, Methylparaben, Tetrasodium EDTA, Ethylparaben, Potassium Sorbate, CI 61565.

Cena: 24 zł/125 ml
Dostępność: salony Yves Rocher, sklep internetowy
Ocena: 5/5

Czterej pancerni i bies. L'oreal Infaillible Ultra concentrated colour eyeshadow 002, 004, 005, 012, 016

$
0
0
Choć tytuł tej notki pojawił się w mojej głowie niemal od razu, jakiś czas zastanawiałam się nad jego zmianą. Chciałam napisać taki nagłówek, który da obraz tego, że to była miłość nie od pierwszego, ale od n-tego wejrzenia. Te cienie widziałam już w tylu miejscach, tak wiele osób je polecało, a ja nawet nie zaszczyciłam ich spojrzeniem. Ba, nawet w czasie promocji -49% jakoś powieka mi nie drgnęła. Nie wiem co się stało, ale po poście Agu, w którym zaprezentowała przepięknie mieniący się Hourglass Beige, zapragnęłam mieć choć jedno takie cacko. Dodatkową zachętą była przecena tych cieni w Rossmannie. Ubrałam człapaki i poleciałam do najbliższego przybytku na osiedlu. Gdy dopadłam szafy L'oreal byłam niepocieszona - pięknego beżu nie było. Nie chciałam wyjść z gołymi rękami, dlatego "na próbę" wzięłam równie sympatyczny 004 Forever Pink. I  całkowicie przepadłam...

Zanim zacznę się rozpływać nad samym cieniem, zajmę się jego opakowaniem. Wyższa szkoła jazdy dla fajtłap, tutaj są aż dwa zabezpieczenia do zgubienia - jednym jest odkręcana nakrętka, drugim plastikowe zabezpieczenie. Warto nie gubić tej czarnej pokrywy, ona trzyma cień "w kupie", dzięki czemu nie rozpadnie się przy upadkach (za którymś razem pewnie i tak trzaśnie :D).

Takie podwójne zabezpieczenie konieczne jest ze względu na konsystencję cienia. Formuła jest dość ciekawa, produkt robi wrażenie nie do końca sprasowanego. Nie jest tak zbity jak np. prasowane cienie Inglota. Tak jakby poszczególne drobinki proszku nie były ze sobą mocno związane. Jednocześnie sam cień jest przyjemnie kremowy, trochę kojarzy mi się z perłami Sleeka, jest taki maślany (nawet matowy 016), dobrze przyczepia się do skóry i co więcej, całkiem długo na niej pozostaje. Ta seria lubi być aplikowana palcami albo syntetycznym pędzelkiem - przy włochatych lubi się sypać. Za wyjątkiem fioletowego 005 (który nie współpracuje w ogóle) cienie dobrze się rozcierają i syntetykiem, i kozą.

Trwałość tego produktu to atut tego produktu. To właśnie dlatego mam tych cieni aż 5, chociaż wcale nie były mi do szczęścia potrzebne, wszak mam paletkę z Inglota, Lovely, cienie Maybelline, Rimmela... Jednak z jakiś przyczyn od ponad miesiąca sięgam wyłącznie po L'oreal. Lubię długotrwałe produkty, a te cienie właśnie takie są. Na moich tłustych powiekach, w czasie upałów trzymały się w nienaruszonym stanie 4 godziny, po 6 były wyblakłe, ale ciągle widoczne. Przy wsparciu bazy świetnie wyglądają przez 8 godzin, po 10 nadal trzymają się nieźle, choć są już dość spłowiałe i trochę zrolowane. 

Na deser zostawiłam sobie kolory. Nigdy nie widziałam sensu w recenzowaniu pojedynczych odcieni osobno, ale po spotkaniu z tą serią dostrzegłam w tym pewną rację. Mam też nauczkę, żeby nie oceniać całej linii po jednym produkcie - na 10 dziewięć może być świetnych, ale trafi się ten jeden paskudny. Tak właśnie było w tym przypadku.

W mojej kosmetyce mieszkają bohaterscy czterej pancerni (002, 004, 012, 016) i bies (005):

002 Hourglass Beige - bardzo mocno perłowy odcień beżu, chłodniejszy niż rozświetlacz Mary Lou-Manizer, która jest przy nim żółta
004 Forever Pink - również dość wyrazista perła tym razem w kolorze ciepłego, trochę nawet miedzianego różu
005 Purple Obsession - satyna/lekka perła. Ładny odcień fioletu, który niestety rozciera się na sino. Nawet najmniejsza  próba ujarzmiana tego cienia kończy się źle - on po prostu nie chce wyglądać dobrze na skórze. Porażka na całej linii.
012 Endless Chocolate - satyna/lekka perła. Kilka razy oglądałam ten cień przed zakupem. I najprawdopodobniej bym go nie wzięła, gdybym nie miała kuponu rabatowego, który obniżał cenę nawet produktów wyprzedawanych. Ten kolor potwierdza regułę, że kolor w opakowaniu a odcień na skórze niekoniecznie mogą iść ze sobą w parze. W opakowaniu to taki "jelonkowy" brąz (jak byłam mała to zawsze trafiały mi się kredki z dwoma odcieniami brązu: chłodnym, prawie bordowym i ciepłym, lekko rudym - na ten ostatni zawsze mówiłam "jelonkowy"), byłam pewna, że nie będę wyglądała w nim dobrze. Tymczasem zaskoczenie, kolor nie jest zbyt ciepły, to raczej neutralny odcień brązu, taka mleczna czekolada Wedla. Ukochany ostatnio do podkreślania załamania.
016 Coconut Shake - mat. Neutralny beż, idealny na całą powiekę. Jest bardzo jasny, dlatego miałam pewne obawy, czy nie będzie wyglądał u mnie zbyt biało, ale w towarzystwie czekoladowego brata prezentuje się całkiem nieźle.

Jakieś minusy? Zasadniczym dla wielu będzie cena. W drogeriach za jeden cień wołają 37 zł. W sklepach internetowych widziałam je po 10-12 zł - za taką kwotę warto je dorzucić do koszyka. Ja swoje kupiłam w Rossmannie, gdzie są w "Cenie na do widzenia" za ok. 18 zł (większość odcieni kupiłam jeszcze ze zniżką 30%). Podobno obniżka na nie obowiązuje także w Naturze. Choć na razie widnieją na polskiej, niemieckiej i angielskiej stronie L'oreal, chodzą słuchy, że mają być wycofywane. Wielka szkoda, to naprawdę ciekawa linia. Za cenę regularną raczej nie polecam, ale jeżeli wyhaczycie promocję, to bierzcie. Tych 20 zł są warte.

Cena: 10-37 zł/3,5 g
Dostępność: Super-Pharm, Hebe, Rossmann, Natura, sklepy internetowe, Allegro
Ocena: 4,5/5 (odcienie 002, 004, 012 i 016), 2/5 (odcień 005)

Deser dla włosów? Garnier Natural Beauty Balsam-Spuellung Vanille-Milch und Papayamark

$
0
0
Po czym poznać kosmetykoholiczkę? Po tym, że gdy przychodzi jej wybierać kierunek urlopu, ustala taką trasę lub bukuje nocleg w takim miejscu, żeby oprócz naładowania akumulatorów "psychicznych" załadować kosmetyczkę po sam zamek. Dlaczego nie? Przecież nie trzeba łączyć przyjemnego z pożytecznym, można przyjemne połączyć z... przyjemniejszym :)!

Kierunki wakacyjnych podróży są różne, jedni jadą do Egiptu, inni zwiedzają europejskie stolice, jeszcze inni wędrują po kraju albo jadą do rodziny. Byle tylko się gdzieś wyrwać. 

Zachodzę w głowę, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam tę odżywkę, ale nie potrafię sobie tego przypomnieć. Pamiętam jednak, że z miejsca jej zapragnęłam - kocham wanilię i nie mogłam przejść obok takiego smaczku obojętnie. Gdy udało mi się dotrzeć do DM, pierwsze kroki skierowałam na dział z produktami do włosów. Klienci sklepu mieli zapewne ubaw, gdy zobaczyli pączka, który stał na palcach i od czasu do czasu wzbogacał występ nieudolnymi podskokami, żeby z końca najwyższej półki wydobyć jedno z ostatnich opakowań tej odżywki. Czy okazała się warta tych cyrkowych akrobacji?

Zanim odpowiem na to pytanie, skupię się na opakowaniu. Klasyczne, typowe dla odżywek Garnier z serii Ultra Doux. Jest wytrzymałe i dobrze dozuje produkt. Nie jestem do końca przekonana do umiejscowienia korka i tego, że odżywka "stoi na głowie" z uwagi na konsystencję kosmetyku.

Produkt jest dość rzadki, przypomina odżywki Isany. Nie przecieka przez palce, niby nie płynie, ale czasem zdarza się mu przesączyć przez klapkę. Łatwo się rozprowadza na włosach.

Zapach, czyli magnes, który przyciągnął mnie do tego produktu, odrobinę rozczarowuje chemicznością. Wyczuwam nuty wanilii oraz bardziej kwaskowaty owocowy aromat (może to papaja, nie wiem, nie znam tego owocu). Nie jest to nieprzyjemne połączenie, ale trochę świdruje w nosie. Zapach utrzymuje się na włosach; na drugi dzień ciągle czuć delikatnie wanilię, drugi komponent traci swoją "żrącą" moc.

Na deser zostawiłam sobie działanie. Nie spodziewałam się po tej odżywce zbyt wiele i to było dobre nastawienie. Nie jest to specjalistyczna kuracja odbudowująca, nie naprawi włosów w kilka magicznych chwil. Garnier stworzył miłą w stosowaniu odżywkę, która delikatnie nawilża, zmiękcza i ułatwia rozczesywanie. Lekko wygładza włosy, przez co wydają się odrobinę dociążone (ale to takie dociążenie w wersji light). Nie tworzy strąków, nie ulizuje. 

Mój puch nie zareagował na nią tak, jak bym tego chciała, ale nie było bardzo źle. Sądzę jednak, że ta odżywką może pasować bardziej osobom z cięższymi, lejącymi włosami. Posiadaczki lwiej grzywy nie będą specjalnie usatysfakcjonowane działaniem.

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Dipalmitoethyl Hydroxylethylmonium Methosulfate, Quaternium-80, Glyceryl Stearate, Limonene, Linalool, Vanilla Planifolia Extract, Propylene Glycol, Carica Papaya Extract, Cetrimonium Chloride, Citric Acid, Citronellol, Hexyl Cinnamal, Glycerin, Parfum.

Cena: ok. 2 euro/200 ml
Dostępność: Niemcy (drogerie DM), Wielka Brytania
Ocena: 3,5/5

Diament wśród szafirów? Yoskine Mikrodermabrazja Szafirowy peeling przeciwzmarszczkowy

$
0
0
Choć, tak jak spora część maniaczek kosmetyków, trzęsę się nad prawie każdym produktem, dbając o to, żeby był jak najbardziej delikatny, to zdarzają się wyjątki od tej reguły. Jednym z tym odstępstw jest daleko posunięta miłość do ostrych ziarenek. Nie ma to jak porządny peeling, bez względu na to, czy potraktujemy nim twarz, brzuch, czy stopy. Lubię taką dawkę mocnych wrażeń, po dokładnym starciu naskórka czuję się jak nowa :).

Peeling Yoskine wpadł w moje ręce za sprawą ubiegłorocznego spotkania blogerek, co bardzo mnie ucieszyło, bo przymierzałam się do jego zakupu od dłuższego czasu. Nie będę ukrywała - szkoda mi było 30 zł na peeling. Czy nadal tak jest? I tak, i nie :).

Choć lubię rozkładać opakowanie produktu na czynniki pierwsze, to w tym przypadku nie mam czego. Prosta, przezroczysta tuba z nakrętką (klapki, klapki, proszę) to wygodne rozwiązanie.

Konsystencja produktu nie zdradza na pierwszy rzut oka jego mocy. Zazwyczaj w bazie (kremowej albo żelowej) peelingu zatopione są widoczne drobinki, które czasem, niestety, są jedynie elementem ozdobnym. Tutaj drobinki nie wybijają się na pierwszy plan; trzeba wytężyć wzrok, żeby dostrzec je w niebieskawym kremie. Są niewielkie, ale jest ich bardzo dużo. Jeżeli ktoś, w dalszym ciągu, miałby wątpliwości w kwestii obecności drobin w tym produkcie, powinien przejechać nim po skórze. Wtedy wszystko stanie się jasne, wszelkie wątpliwości rozwieją się. Peeling ma dobry poślizg, baza nie jest zbyt tłusta i drobinki trą, a nie tylko głaszczą skórę.

Ten produkt będzie świetny dla osób, które lubią mocne zdzieraki, nawet do swojej drogocennej twarzy. Korund, na którym opiera się ten produkt, nawet przy niewielkim użyciu siły jest dość ostry. Ściera jak marzenie, cera po jego użyciu jest oczyszczona ze wszystkich odstających skórek, przyjemnie gładka i wydaje się być bardziej jędrna. Efekt jak najbardziej pożądany, ale czy naprawdę konieczny jest nam ten kosmetyk?

Peeling Yoskine, jak już wspominałam, bazuje na korundzie. Ten drobny biały proszek można kupić w sklepach z półproduktami (np. Zrób Sobie Krem) i za 200 g zapłacimy w granicach 10 zł. Można go rozprowadzać po zmieszaniu z aktualnie używanym żelem do mycia twarzy (np. micelarnym z Biedronki za 5 zł) albo np. żelem hialuronowym. Działanie ścierające będzie takie samo, koszt (jeżeli użyjemy żelu do mycia twarzy, a korund uda nam się zdobyć bez płacenia za koszty przesyłki) niższy. Do korundu możemy dobrać produkt myjący, który odpowiada naszym preferencjom, np. ze względu na zapach. Ten niestety jest minusem kosmetyku Yoskine - mocny, proszkowo-perfumowy, wierci w nosie.

Peeling marki Yoskine będzie dobrą opcją dla osób ceniących sobie siłę korundu, lubujących się w mocnych zapachach i odrobinę zbyt wygodnych, żeby babrać się w zmieszanie proszku z żelem. Myślę, że ja sama do niego wrócę, bo bywam leniwa - nie sądzę jednak, żebym porwała się na niego bez promocji.

Skład: Aqua, Alumina, Polyvinyl Chloride, Glycerin, Paraffinum Liquidum, Cephalins, Disodium Cocoamphodiacetate, Hyaluronic Acid, Isopropyl Myristate, Dimethicone, Glyceryl Stearate, Ammonium Acryloyldimethyltaurate/VP Copolymer, Butylene Glycol, Enantia Chlorantha Extract, Oleanolic Acid, Sapphire Powder,  Sodium Hyaluronate, Stearyl Alcohol, Ceteareth-25, Steareth-20, Disodium EDTA, Ethylparaben, Methylparaben, DMDM Hydrantoin, BHA, Benzyl Salicylate, Linalool, Butyhylphenyl Methylpropional, Parfum, CI  42090.

Cena: ok. 30 zł/75 ml
Dostępność: Super-Pharm, Rossmann, Drogerie Natura
Ocena: 4-4,5/5

Dużo, tanio, dobrze? Garnier Płyn micelarny 3w1

$
0
0
Temat płynów micelarnych, choć od dłuższego czasu cieszy się sporą popularnością, to od kilku miesięcy wylądował na ustach wszystkich maniaczek kosmetyków. Duża w tym rola zagranicznych blogerek i vlogerek, które nagle dostały szansę sprawdzenia dobrodziejstw niedrogich płynów micelarnych na własnej skórze. Zakochane w Biodermie (którą i tak zwykle musiały sprowadzać :D) jak wygłodniałe rzuciły się na L'oreal, a potem na Garniera. Choć w Polsce płyny micelarne aż takim objawieniem nie są (chociaż w tym przypadku nie jesteśmy sto lat za cywilizacją), to Polki szybko załapały bakcyla miłości do obu wytworów koncernu L'oreal.

Płyn Garnier spodobał mi się na pierwszy rzut oka na opakowanie. Duża, przezroczysta butla z klapką. Mój klapkofilizm został należycie ugłaskany :).

O konsystencji też nie można zbyt wiele napisać - woda to przecież woda. Ta jest dodatkowo "wzbogacona", co czuć, ale tylko odrobinę. Płyn nie zostawia mocno klejącej warstwy, jednak przez chwilę po przetarciu czuć go na skórze. Nie pieni się na waciku, chyba że wcześniej nam upadnie :). Choć producent twierdzi, że produkt jest bezzapachowy, to mój nos czuje w nim białego grejpfruta, aromat nie jest podkręcony w cytrusową stronę.

Jak płyn działa na skórę? Całkiem dobrze. Nie powoduje zapychania, nie uczula. Jest dość delikatny zarówno dla cery, jak i oczu (choć tutaj mnie kilka razy delikatnie szczypał, ale nie spowodował dotkliwego pieczenia, jak niektóre). Ze zmywaniem radzi sobie świetnie w przypadku twarzy i przeciętnie w okolicach oczu. Lubiłam nim przemywać rano twarz, czasem dziwiłam się, że wacik może być aż tak brudny. Radzi sobie ze zwykłym tuszem (ale trzeba kilku nasączonych wacików), ale płyn dwufazowy jest bardziej skuteczny, przez to zapewnia większy komfort.


Polubiłam ten produkt, to dobry płyn micelarny. Może po tych wszystkich zachwytach liczyłam na niewiadomo jakie cuda na kiju, dlatego odrobinkę jestem rozczarowana. Garnierowi udało się stworzyć bardzo przyzwoity płyn do demakijażu i doczyszczania twarzy. W kwestii oczu ustępuje dwufazowym specyfikom.

Skład: Aqua, Hexylene Glycol, Glycerin, Disodium Cocoamphodiacetate, Disodium EDTA, Poloxamer 184, Polyaminopropyl Biguanide. 

Cena: ok. 20 zł/400 ml
Dostępność: Super-Pharm, Rossmann, Natura, Tesco, Carrefour
Ocena: 4/5

Z pamiętnika letnika: Catrice Waterproof Top Coat

$
0
0
Lato to chyba jedna z bardziej lubianych pór roku. Jedynie nieliczne marudy popiskują z niechęcią w tym okresie. Większość się cieszy, gdy liże kolejną porcję lodów, modląc się w duchu, żeby tyłek wciąż mieścił się w szorty. Na zasłużony urlop wyjeżdżają dżinsy, szare swetry i czarne żakiety, a pierwsze skrzypce zaczynają grać wesołe barwy. Maniaczki kosmetyków pozwalają sobie na odrobinkę szaleństwa i na ich paznokciach lądują neonowe lakiery, na powiekach tęczowe kreski, a na ustach koralowe szminki. Jak szaleć, to szaleć! Wszystko pięknie, tylko czasem piękny makijaż szlag trafia, gdy podczas największych upałów pod oczami z leżaczkiem rozłoży się panda i jeszcze dodatkowo wywali łapki na policzki, żeby się równo opaliły. Bezczelna. Oczywiście można zapobiec inwazji tych przemiłych stworzeń zaprzyjaźniając się z tuszem wodoodpornym. Gdyby tylko znalezienie dobrego byłoby proste, to byłabym całkiem szczęśliwa. Na szczęście z każdym kosmetycznym kryzysem można sobie jakoś poradzić.

Choć od lat przyglądam się markom firmy Cosnova, to muszę przyznać, że wprowadzenie wodoodpornego top coatu do rzęs (!) jakoś mi umknęło. Rzucił mi się w oczy, gdy pojawił się przeceniony o ponad połowę w jednej z gazetek Natury. Postanowiłam zaryzykować, w końcu kosztował wówczas tylko dychę.

Po prawej: Essence Get Big Lashes
Opakowanie nie jest specjalnie wymyślne, nie ma żadnych wodotrysków, dlatego od razu przejdę do tego, co kryje się w środku. Średniej wielkości szczoteczka nabiera białawy, lekko żelowy płyn o dość charakterystycznym zapachu. Zdziwił mnie kolor produktu, byłam przekonana, że będzie przezroczysty. Obawiałam się, że będzie bielił rzęsy. Nic takiego nie ma miejsca - owszem, gdy nie ściągniemy nadmiaru płynu z końcówki i nieopatrznie dotkniemy nią rzęs to wtedy produkt jest widoczny. Wystarczy jednak kilka ruchów ręką i po małej wpadce nie ma śladu. Trzeba go uważnie aplikować, żeby dokładnie pokryć wszystkie włoski. 

Jak działa ten kosmetyk? Faktycznie sprawia, że tusz staje się wodoodporny. Nie skraca przy tym jego trwałości, nie zlepia też rzęs. Lekko je usztywnia, ale nie ma tragedii - dużo bardziej kłujące były po niewodoodpornym tuszu Hean. Nie "kradnie" koloru rzęsom, włoski nie są szare ani wyblakłe. 

Właściwie nie ma się do czego przyczepić. To niesamowicie przydatny gadżet. Myślę, że może spodobać się osobom, które mają swój ulubiony tusz, który nie posiada wersji wodoodpornej. Spotkałam się też z opiniami, że sprawdza się do utrwalania brwi - tego akurat nie próbowałam. Jeżeli chciałybyście stosować go w taki sposób dwutorowo, to radzę kupić dwa opakowania - mój produkt jest już trochę czarny od tuszu, nie zaryzykowałabym maziania nim po brwiach.

Niestety, bardzo martwi mnie fakt, że Catrice postanowiło go wycofać w najbliższych miesiącach. Na pewno zrobię zapas. Już teraz jest przeceniony w Naturze (2 zł, wielkie rzeczy), ale poczekam do obniżek w innych sieciach, które wyprzedają produkty po cenie sugerowanej przez producenta (7,99 zł) i wam polecam wtedy na niego polować. 

Skład: ISODODECANE, CERA ALBA (BEESWAX), DISTEARDIMONIUM HECTORITE, HYDROGENATED POLYCYCLOPENTADIENE, PROPYLENE CARBONATE, ETHYLENE / PROPYLENE / STYRENE COPOLYMER, TOCOPHERYL ACETATE, BUTYLENE / ETHYLENE / STYRENE COPOLYMER, BHT, ETHYLHEXYLGLYCERIN, PHENOXYETHANOL

Cena: ok. 19 zł/6 ml
Dostępność: Drogerie Natura, Hebe, wybrane Super-Pharmy, Tesco i Kauflandy
Ocena: 4,5/5

Upał studzi zapał. Zużycia lipca

$
0
0
Nie chcę zapeszać, ale to jak na razie najładniejszy lipiec od kilku lat. Słoneczko przyświeca, pogoda dopisuje, więc kto tylko może rusza wykorzystać ją jak najlepiej. Mało kto gnije przed komputerem, o czym może świadczyć obniżona aktywność blogerek i mniejszy wysyp wakacyjnych blogów niż zazwyczaj. W pełni rozumiem - w upały komputer wydaje się rozgrzanym piecem. A kto chce się ogrzać jeszcze bardziej, skoro bardziej pożądane jest coś dla ochłody? Cóż, jeżeli znajdą się jakieś wytrwałe, tylko wpół rozpuszczone jednostki, które lubią czytać o kosmetykach, to zapraszam na lipcowe denko.


Było: Garnier Natural Beauty Balsam-Spuellung Vanille-Milch und Papayamark - taka sobie, dość przeciętna odżywka. Nie spisała się zbytnio na moich włosach, zawiódł też zapach - przed zakupem miałam wizje produktu o rajskim aromacie. Mój raj nie powinien pachnieć aż tak chemicznie. Link do pełnej recenzji KLIK.

Jest: Balea Oil Repair Spuellung - jak na razie też mi niczego nie urwała, a zużycie jest już dość spore. No cóż, chyba miłości z tego nie będzie.


Było: Garnier Płyn micelarny - to dobry produkt, choć te hymny pochwalne na jego temat mogą trochę namieszać w głowie i wywindować oczekiwania do nieba. Ten płyn robi to, co powinien - nieźle zmywa i nie podrażnia. Jest idealny? Nie, ale na pewno do niego wrócę, bo go nawet polubiłam. Recenzja znajduje się TU.

Jest: Green Pharmacy Płyn micelarny 3w1 Owies - pomimo tego, że marka Green Pharmacy niezbyt dobrze mi się kojarzy, ostatnio dziwnym trafem sięgam po ich produkty. Stosunek ceny do pojemności tego płynu micelarnego mnie powalił - za 500 ml płacimy 12 zł. Do niedawna Garnier wydawał mi się hiperokazją. Zobaczę, czy ten produkt go przebije. Na razie się na to nie zanosi.



Było: Yoskine Mikrodermabrazja Szafirowy peeling przeciwzmarszczkowy - byłby cudowny, gdyby nie dwie kwestie: mocny zapach i cena. Nie przepadam za mocno perfumowanymi kosmetykami do twarzy, a tutaj aż mnie wierciło w nosie. Cena też nie należy do przystępnych. 30 zł to może nie jest kwota zaporowa, ale bardziej opłaca się kupić korund. Jeżeli nie widać różnicy, to po co przepłacać :D? O peelingu Yoskine pisałam TU.

Jest: Ziaja Liście Manuka Pasta do głębokiego oczyszczania twarzy - zaskoczył mnie ten produkt. Sądziłam, że pasta będzie punktowym żelem na wypryski, ewentualnie maseczką, tymczasem to... peeling. Całkiem niezły, z dość dużymi ziarenkami. Ma jeden minus, który jak na razie zaobserwowałam w obu aktualnie używanych produktach z tej serii - pachnie jak kostka leśna do toalety zmiksowana z pastą do zębów.


Było: Uriage Woda termalna - przydatny gadżet, szczególnie latem. Świetnie odświeża, koi skórę, nie wysuszając przy tym skóry. Lubię ją także do zwilżania glinki, ale tutaj jej właściwości nie mają większego znaczenia - moczy przecież każda woda :D.

Jest: Avene Woda termalna.


Było: Tołpa Dermo Face Strefa T Matujący krem nawilżający - długo nie wiedziałam, co myśleć o tym kremie. Nie mogłam się zdecydować, czy go lubię, czy też nie. Dopiero gdy zniknął z mojej łazienki, doceniłam go. Niedługo napiszę za co.

Jest: Ziaja Liście manuka Krem nawilżający balans korygujący SPF 10 - czuję w kościach, że się nie polubimy.


Było: Apis Proffesional Serum do twarzy z wit. C i białymi winogronami - to kolejny kosmetyk, w stosunku do którego moje uczucia były dość mieszane. Powoli układam sobie w głowie jego recenzję.

Jest: Balea Dunkle Flecken Aufheller Nachtpflege - pożyjemy, zobaczymy...


Było: Nuxe Body Fondant Shower Gel - przyjemny, gęsty żel o pięknym, ciężkim do określenia zapachu. Nie do końca odpowiadało mi jego opakowanie, które nie pozwalało zużyć produktu do końca - siłowałam się trochę z tubą i wydawało mi się, że niczego już nie ma.. Po przecięciu opakowania okazało się, że całkiem sporo schowało się przy samej zakrętce. Nie jest to żel, który na stałe zagości w mojej łazience, ale jeżeli trafi się w promocji, to chyba się skuszę.

Jest: The Body Shop Almond Shower Gel - cudo! Gęsty, prawdziwie żelowy. Nie potrzeba wielkiej ilości produktu, żeby uzyskać pianę. Nie wysusza skóry, pięknie pachnie... Jest bardzo wydajny - zazwyczaj żel starcza mi na 2 tygodnie, ale tego używam już prawie miesiąc. Aż mam ochotę na inne warianty zapachowe - szkoda tylko, że regularna cena żeli TBS to 25 zł.


Zastępców nie doczekały się dwa zużyte produkty. Olejek Babydream jest moim ukochanym kosmetykiem na czerwone rozstępy. Ponieważ już mi poznikały, a innych mazideł do ciała mam dość, nie zastąpiłam tego olejku innym kosmetykiem o podobnym działaniu. Plastry na nos Purederm są świetne (planuję o nich napisać więcej), ale uzależniają - mam je ochotę robić co 2 dni, a to nie wpłynie zbyt dobrze na mój portfel. Spróbuję zaprzyjaźnić się z łyżeczką unny, którą  rzuciłam w kąt po jednym razi.


Staram się zredukować ilość saszetek, które wiecznie wpadają mi w ręce, gdy szukam czegoś innego.

Jak wam poszło w tym miesiącu? Odkryłyście coś ciekawego?
Viewing all 404 articles
Browse latest View live