Quantcast
Channel: Czasami kosmetycznie
Viewing all 404 articles
Browse latest View live

Partyjkę bingo? Bingo Spa Krem na szyję i dekolt z olejem arganowym

$
0
0
Bywam uparta jak osioł. Jak się do czegoś przyczepię, to nie ma zmiłuj. Jeżeli się na coś obrażę, to nie daję się łatwo przebłagać. Staram się jednak zachowywać "otwarty umysł" i przymykać oko na wcześniejsze przewinienia. Przychodzi mi to o tyle łatwiej, o ile bardziej poczuję się skuszona. Dlatego też mimo niechęci wobec Bingo Spa, wrzuciłam do koszyka ten oto krem. Pielęgnacja szyi to dość nowy konik w mojej stajni :D.

Nie wiem o co chodzi z kosmetykami tej marki, ale spotkałam się z negatywnymi opiniami na temat ważności ich produktów zakupionych w firmowym sklepie internetowym. Swój krem nabyłam w innym przybytku online (z którego usług na pewno już nie skorzystam) i data również była dramatycznie krótka (krem kupowałam w grudniu z datą do lutego). Nie są to produkty naturalne, zawierają konserwanty, a mimo to trochę osób nacięło się na takie "krótkoterminowe" romanse. Dziwne.

Krem mieści się w prostym słoiku z przydymionego szkła, które pozwala na kontrolę zużycia. Opakowanie jest porządne i nieźle się prezentuje. Na szczęście jeszcze udało mi się je zachować w całości, nie skończyło marnie na kafelkach albo umywalce (te szklane słoiki zawsze jakieś takie skoczne są :D).

Produkt ma trochę zaskakującą konsystencję. Jest bardzo lekki, wodnisty, coś w guście kremu Pollena Eva z melisą. Ze względu na taką formułę, łatwość w rozsmarowywaniu, często używałam więcej kremu, niż faktycznie było to koniecznie. Wchłania się błyskawicznie, pozostawiając taki delikatny silikonowy film. Pachnie przyjemnie; ten aromat ma w sobie coś z pasty do zębów.

Jeżeli chodzi o działanie to krem sprawia, że skóra jest gładka w dotyku. Zapewnia też niezłe nawilżenie, w zupełności wystarczające skórze mojej szyi, choć raczej nie sprawdziłoby się np. na łydkach :D:D. Nie zauważyłam natomiast wyraźnego ujędrnienia - większe zasługi w tym obszarze miało serum Yoskine.

Uważam, że Bingo stworzyło niezły produkt. Najbardziej nie podoba mi się w tym kosmetyku nie tyle sama jego formuła i działanie, co uznanie za "osnowę" produktu oleju arganowego, który pałęta się gdzieś pod koniec składu. Serio?

Skład: Aqua, Isopropyl Mirystate, Glyceryl Stearate (and) Ceteareth 20 (and) Cetearyl Alcohol (and) Cetyl Palmitate, Paraffinum Liquidum, Cyclopentasiloxane (and) Cyclohexasiloxane, Cetyl Alcohol, Soluble Collagene, Propylene Glycol, Aloe Extract, Linum Usitatissimum Seed Extract, Matricaria Extract, Argania Spinosa Nut Oil, Hydrolized Algin, Tocopheryl Acetate, DMDM-Hydantoin, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Butylparaben, Isobutyparaben, Parfum.


Cena: ok. 35 zł/50 g
Dostępność: sklep producenta
Ocena: 4/5

Gładko lecę po alfabecie. Bell CC Cream 020 Nude

$
0
0
Ostatnio wspominałam, że jeżeli się co czegoś zrażę, to dość długo chowam urazę. Podobnie mam z zachwytami - gdy coś mi się spodoba, to z radością rzucam się na każdy kolejny produkt danej marki. Jakiś czas temu zauroczył mnie krem BB z Bell, który okazał się bardzo przyjemnym, lekkim fluidem o dość dobrym kryciu. Stopniowo traciłam kolor (na przyszłość zafunduję sobie mniej filtrów, a więcej marchewki :D) i BB okazał się być po pewnym czasie dla mnie za ciemny. Akurat tak się złożyło (Przypadek? Nie sądzę.), że dryfowałam w pobliżu Hebe, w którym właśnie trwała promocja -40%. Wyszłam z drogerii lżejsza o 11 zł i bogatsza o krem CC (Bell dla Biedronki wyprodukował właśnie DD, więc widać, że alfabet mają obcykany).

Pod względem opakowania, CC nie różni się od BB. Wygodna tubka z dzióbkiem ułatwiającym dozowanie. Bez większej filozofii, nie ma się więc w co specjalnie zagłębiać.

Kosmetyk różni się od swojego kolegi konsystencją. Mam wrażenie, że jest rzadszy, dużo bardziej przypomina krem tonujący Ziaja Nuno niż BB z Bell. Przez to też dużo słabiej kryje. Formuła wydaje się być za to zdecydowanie bardziej nawilżająca. CC nie powoduje zapychania cery.

Rozprowadzony na twarzy wygląda całkiem lekko. Podkreśla trochę suche skórki. Kryje nieźle, choć z BB byłam bardziej zadowolona. Ten ładnie wyrównuje koloryt oraz świetnie przykrywa rozszerzone pory, nie podkreślając dziur i czarnych głów. Słabo radzi sobie z zaczerwienianiami, naczynkami, o większych dramatach nawet nie wspomnę. Bez korektora raczej się nie obejdzie. Trwałość nie jest powalająca, produkt zaczyna znikać po 5-6 godzinach. Nie matuje, daje raczej mokre wykończenie i połysk, więc tłuścioszki z obsesją na punkcie świecenia będą trochę kręcić nosem.

Głównym powodem, dla którego właściwie nie zastanawiałam się nad zakupem tego produktu jest jego kolor. O ile najjaśniejszy odcień w gamie BB wydawał mi się różowy, tak Nude w wersji CC okazał się całkiem przyjemnym, jasnym odcieniem z żółtej strony mocy. W tej chwili ten odcień jest dla mnie idealny. Jednak czasem dzieją się z nim dziwne rzeczy - potrafi nabrać pomarańczowego odcienia i ściemieć do tego. Szczególnie dobrze widać to, gdy obok dołożymy produktu prosto z tubki. Na twarzy też kilka razy zrobił mi taki numer. Niemniej, zazwyczaj wygląda tak, jak powinien.

Od lewej: Bell BB Cream 11 Natural, Rimmel Stay Matte 103 True Ivory, Bell CC Cream 020 Nude

Po kilku minutach/świeżo nałożony
Kolejna litera alfabetu w wykonaniu Bell nie okazała się tak udana, jak jej poprzedniczka. Dużym atutem tego produktu jest jego kolor. Myślę, że CC może przypaść do gustu dziewczynom z trochę bardziej suchą cerą, które nie szukają kosmetyku, który wyrówna koloryt cery.

Skład: Aqua, Cyclopentasiloxane, Cyclohexasiloxane, Glycerin, PEG/PPG-18/18 Dimethicone, Titanium Dioxide (nano), Ethylhexyl Methoxycinnamate (Octinoxate), Zinc Oxide, Sodium Chloride, Stearoyl Inulin, Dimethicone Crosspolymer,  Methyl Methacrylate Crosspolymer, Panax Ginseng Root Extract, Tilia Cordata Wood Extract, Aesculus Hippocastanum Seed Extract, Hydrolyzed Wheat Protein, Mannitol, Glycogen, Yeast Extract, Biotin, Calcium Panthotenate, Aluminium Hydroxide, Hydrated Silica, Propylene Glycol, Ethylhexyl Glycerin, Polysorabete 80, Hydrogen Dimethicone, PEG-10 Dimethicone, Trimethoxycaprylylsilane, Phenoxyethanol, Chlorphenesin, Methylparaben, BHT, Parfum, Alpha-isomethyl Ionone, Benzyl Salicylate, Butylphenyl Methylpropional, Hexyl Cinnamal, Hydroxyisohexyl, 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, CI 77491, CI 77492, CI 77499, CI 77891.

Cena: ok. 17-20 zł/30 g
Dostępność: Hebe, Jasmin
Ocena: 3,5/5

Taki myk - tonik. Fitomed Tonik oczyszczający

$
0
0
Tonik? A po co to komu? Do czego to? Przez długi okres czasu nie potrafiłam zrozumieć fenomenu tego typu kosmetyków. Nie trafiały do mnie gadki o przywracaniu skórze odpowiedniego pH. Lubię produkty, które zapewniają efekty zauważalne gołym okiem. Należę do niedowiarków, którzy wszystko muszą mieć podane na tacy pod sam nos. Zawsze z chęcią łapałam płyny micelarne, nie zaszczycając toników spojrzeniem dłużej niż ułamek sekundy. Moje podejście w tej kwestii zmienił trochę tonik AA z serii Trądzik. Po świetnym wrażeniu, jakie zrobił żel do mycia twarzy Fitomed, postanowiłam, że zaszaleję i sprawdzę na własnej skórze tonik z tej serii. 

Nad opakowaniem produktu nie będę się rozwodzić. Prosta, przezroczysta butelka to nie jest coś, nad czym warto się dłużej zatrzymywać. 

Podobnie rzecz ma się z konsystencją. Bo jak tu opisywać wodę? Jest mokra :D.

Zatrzymam się za to trochę na... kolorze. Jeżeli pomyśleliście, że zbizikowałam do reszty i właśnie chcecie opuścić to miejsce, trzaskając z hukiem drzwiami, to radzę się chwilę wstrzymać. Zastrzeżenia do koloru mam z tego względu, że początkowo tak naprawdę ciężko było mi stwierdzić, czy ten produkt domywa. Gdy przetrę twarz wacikiem nasączonym przezroczystym płynem micelarnym, to wiem, że jeżeli będzie pomarańczowy, to znaczy, że coś zmył. Natomiast w tym przypadku wacik jest zabarwiony już na starcie. W ramach eksperymentu, dla sprawdzenia mocy czyszczącej "poprawiałam" innym specyfikiem do demakijażu. Test wypadł pomyślnie dla toniku, domywa dobrze. Buzia po jego zastosowaniu sprawia wrażenie czystej. Kosmetyk sprawia, że skóra dodatkowo jest taka "odtłuszczona" - uczucie przyjemne, choć na granicy ściągnięcia cery (w moim przypadku raczej nie sprawdziłoby się łączenie go z żelem z tej samej serii, który działał podobnie). Tonik nie zapewnia jakichś ekstra efektów specjalnych, nie zmienia diametralnie stanu cery.

Jego stosowanie uprzyjemnia zapach. W przeciwieństwie do żelu z tej serii, nie pachnie zielskiem. Czuć lekko ziołowy zapach, ale mi aromat tego produktu kojarzy się raczej z herbatą z cytryną, dość orzeźwiającą.

Fitomed zapunktował po raz kolejny. Szkoda, że kosmetyki tej firmy nie są zbyt dobrze dostępne. Tanie i dobre, oby więcej takich było na rynku.

Skład: Aqua, Salvia Officinalis Extract, Hamamelis Virginiana Leaf Extract, Melissa Officinalis Extract, Calendula Officinalis Extract, Panthenol, Glycerin, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Lactic Acid, Parfum, Phenoxyethanol (and) Ethylhexylglycerin.

Cena: ok. 10 zł/200 ml
Dostępność: apteki DOZ, we Wrocławiu także: sklep zielarsko - medyczny przy ul. Krupniczej, stoisko Maciejka na Hali Targowej
Ocena: 4-4,5/5

Parasolkę w dłoń! Sunshade Minerals Pędzel typu flat top

$
0
0
Nie potrafię się malować. Fakt przykry, ale prawdziwy. Już dawno pogodziłam się z tym, że mistrzynią pędzla nie zostanę. Trudno, może znajdzie się jakaś inna dziedzina, w której okażę się asem. Niepowodzenia na gruncie makijażowym nie przeszkadzają mi jednak w ciągłym próbowaniu nowości i kultywowaniu zbieractwa. Gdy postanowiłam spróbować zabawy z podkładem mineralnym, zorientowałam się, że konieczne jest zakupienie na tę imprezę odpowiedniego pędzla. Ceny tych akcesoriów potrafią skutecznie położyć na łopatki, więc rozpoczęłam poszukiwania czegoś, co nie zrujnuje mojego budżetu. Na początku przygody z minerałami ciężko mi było stwierdzić, czy i jak długo będę ją kontynuowała. Szkoda mi było 60 zł na pędzel, więc zdecydowałam się na opcję trzy razy tańszą.

Z perspektywy czasu (pędzel towarzyszy mi grubo ponad rok) śmiem wysunąć tezę, że zakup produktu Sunshade Minerals (ciekawa jestem, dlaczego akurat parasol od słońca :D?) to było jedno z najlepiej wydanych 20 zł w życiu.

O ile wielu osobom nie podoba się opisywanie opakowań w recenzjach, tak w przypadku akcesoriów do makijażu, to właśnie wygląd ma spore znaczenie :). Sunshade jest pędzlem z gatunku krótkotrzonkowców, jego "kij" mierzy 7 cm. Całkowita długość pędzla wynosi 10 cm. Mięciutkie włosie (syntetyczne, nie z kociego ogona) ma 3 cm średnicy. Pędzel jest porządnie wykonany. Pomimo wielokrotnego prania nie wypadł ani jeden włosek. Metalowa skuwka i drewniana rączka ciągle idą ze sobą w parze :).

Wybrałam pędzel ze ściętym na płasko włosiem, ponieważ jakoś nie do końca miałam przekonanie do kabuki. Spotkałam się też z poglądami, jakoby flat top zapewniał lepsze krycie nakładanych produktów. Nie mam porównania, więc się nie mogę stwierdzić, czy tak faktycznie jest. Z całą pewnością mogę napisać, że Sunshade spełnił pokładane w nim nadzieje. Znakomicie sprawdza się na nakładania podkładu mineralnego, świetnie radzie sobie także z rozprowadzaniem płynnych formuł. Ze względu na kształt ciężko jest nim jednak dotrzeć w okolice skrzydełek nosa bez nienaturalnych grymasów. Ładnie wpracowuje podkład w skórę. Fluidy rozporowadzone za jego pomocą prezentują się na cerze lepiej niż nałożone palcami. Jednakże trzeba wziąć pod uwagę to, że pędzel trochę pije podkład, przez co trzeba go zużyć więcej niż przy aplikacji dłońmi, ale to raczej normalne zjawisko.

Tani i dobry, oby więcej takich!

Cena: ok. 20 zł
Dostępność: Wizazysci.pl
Ocena: 5/5

Dobry start. Zużycia stycznia

$
0
0
Ze względu na zaskakująco niewielką liczbę postów informujących o nadejściu lutego (może dlatego, że nie wiadomo jaki obrazek dołączyć do napisu "Hello February": śnieg, serduszka czy wiosenny pejzażyk), spieszę donieść, że drugi miesiąc roku właśnie się zaczął. Choć rok dopiero raczkuje, można się pokusić o pierwsze podsumowania. Szczególnie, że miesiąc bez denka to miesiąc stracony. Bez dalszych kwiecistych wstępów, przejdę więc do właściwego tematu tej notki.


Było: DeBa BioVital Repair Conditioner - choć jej zakup nie był do końca przemyślany, to okazał się całkiem udany. Co prawda nie do końca odpowiadała mi jej wodnista konsystencja, ale moje włosy polubiły ją za działanie. Jeżeli Biedronka ponownie "rzuci" kosmetyki DeBa, polecam przytulić ją do piersi. Więcej na jej temat przeczytacie TU.

Jest: Alterra Haarkur Granatapfel&Aloe Vera oraz L'oreal Professionel Liss Unlimited - ilość kosmetyków w łazience zaczęła mnie przerażać, więc pozbierałam resztki i zabrałam się za ich zużywanie. Obie maski wyglądają dość obiecująco.


Było: Yves Rocher Pure System Głęboko oczyszczający żel do mycia twarzy - słabiutki żel z ozdobnymi granulkami. Nie pachnie przyjemnie, oczyszcza średnio, ściera tak sobie. Nie dla mnie.

Jest: Iwostin Purritin Pianka oczyszczająca - miałam ochotę na małe szaleństwo i zdecydowałam się na produkt do oczyszczania twarzy o formule, jaka jeszcze nie pojawiła się w mojej kosmetyczce. Mam nadzieję, że uprzyjemni mi toaletę :).


Było: Fitomed Tonik oczyszczający - nie jest to może produkt, który diametralnie odmienia pielęgnację twarzy, jest jednak dobrym jej uzupełnieniem. Z pewnością jeszcze nie raz do niego wrócę. Obszerną recenzję znajdziecie TU.

Jest: Fitomed Płyn oczarowy do twarzy - w mojej kosmetyczce pojawił się razem z tonikiem, ale odłożyłam jego używanie na czas stosowania toniku. Płyn spisuje się całkiem nieźle, choć ma kilka minusów. Jednym z nich jest "psikadło", dlatego też brat tonik użyczył mu korka. Nie do końca zadowala mnie też jego zapach - no cóż, wiedziałam przecież, że zapach kwiatów pomarańczy oznacza raczej aromat mokrej ziemi, a nie słodycz pomarańczy.


\Było: Uriage Woda termalna - produkt, który warto mieć w swojej kosmetyczce, choć nie jest on niezbędny do życia. Woda termalna to niby tylko woda, ale zauważyłam pewne różnice między Uriage, a wcześniej używanymi Vichy i Avene. Mam wrażenie, że Uriage wykazywała działanie delikatnie nawilżające. Poza tym świetnie koiła podrażnioną i poranioną skórę. Myślę, że przy okazji jakiejś promocji przygarnę jeszcze jedną butelkę.

Jest: La Roche-Posay Woda termalna - taaak, zamierzam zostać ekspertem w laniu wody... A właściwie w jej wypsikiwaniu :D.


Było SVR Lysalpha Active Creme - dziwnym trafem tak się składa, że ostatnimi czasy, gdy potrzebuję kremu do twarzy, jest promocja na ten. Muszę przyznać, że jestem zadowolona z jego działania, choć muszę jeszcze trochę poużywać, żeby wydać ostateczny werdykt.

Jest: To samo :).


Było: GlySkinCare Intense C Serum - serum z witaminą C kusiło mnie od dawna. Zastanawiam się teraz, dlaczego tak długo zwlekałam z dokarmieniem skóry... Za kilka dni pomęczę was zachwytami nad zbawiennym działaniem witaminy C na moją cerę. 

Jest: Bomba samoróbka :D.


Było: AA Technologia wieku Maseczka zwężająca pory - po kilku opakowaniach wyrobiłam sobie zdanie na jej temat i niebawem się nim podzielę,

Jest: To samo :).


Było: Bingo Spa Krem na szyję i dekolt z olejem arganowym - to dziwne, ale to działa :D. Smarowanie nim szyi było przyjemnością. Radził sobie z nawilżaniem skóry, ale niespecjalnie ją ujędrnił. Pełną recenzję znajdziecie TU.

Jest: Zrób Sobie Krem Naturalny olej awokado - gdy poszukiwałam kolejnego specyfiku do szyi, w oko wpadł mi olej awokado z marki Planeta Organica. Nie udało mi się go dostać stacjonarnie (a za przesyłki, które stanowią połowę ceny produktu płacić nie lubię), więc wzięłam to, co było dostępne od ręki.


Było: Avon Pretty Glamorous - dowód na to, że nie zawsze warto sugerować się opakowaniem. Etykietka sugeruje mało elegancki zapach dla dzieci. Faktycznie, Pretty Glamorous jest młodzieńczy i lekki, ale nie banalny. Ciekawy zapach na co dzień.

Jest: To samo :).


Było: Garnier Mineral InvisiCalm - ulubieniec od dwóch lat, na jego temat napisałam już wszystko.

Jest: Rexona Invisible Diamond - może okazać się czarnym koniem mojego antyperspirantowego rankingu. Pozytywnie mnie zaskoczył.


Było: Nivea Supreme Touch oraz Palmolive Delikate Care z olejkiem migdałowym - myją i ładnie pachną (choć do zapachu Palmolive początkowo nie byłam przekonana). Kremowa Nivea bardziej odpowiada potrzebom suchej skóry, ale i Palmolive nie narobił wielkich szkód.

Jest: Lirene Kusząca gruszka - od czasu, gdy Lirene wprowadziło do swojej oferty żele o apetycznych zapachach, miałam ochotę na gruszkowy. Podczas jednej z biedronkowych promocji zrobiłam solidne zapasy żeli pod prysznic i miałam nie kupować kolejnych. Postanowienia postanowieniami, a życie życiem :).


Było: AA Ciało wrażliwe Odżywczy krem do rąk i paznokci Zmysłowa Malina - dobrze nawilżający krem, którego dodatkowym atutem jest zapach. Sięgałam po niego chętnie i często w styczniu, gdy moja skóra zbuntowała się przeciwko mrozom i zaczęła stroić fochy. Więcej o nim TU.

Jest: Essence 24h hand protection balm Repair


Bez następcy: Balea Szampon głęboko oczyszczający - woda, która mocno zirytowała moją skórę głowy. Jestem na nie. Tymczasowo zostałam bez "silnego" szamponu. Trudno, będę chodzić niedomyta :D:D. Recenzję tego gagatka przejrzycie TU.

Uważam początek roku za udany, przynajmniej w kwestii zużyć. A wam jak poszło? 

Bramy raju są wąskie... AA Technologia Wieku Maseczka zwężająca pory

$
0
0
W kwestii maseczek byłam zawsze mniej więcej takim samym niedowiarkiem jak w przypadku toników. Zupełnie nie widziałam sensu ich używania, do czasu aż nie poznałam, wręcz zbawiennego, działania zielonej glinki. Od tamtego czasu nakładanie błota na twarz weszło mi w krew. Zabawa z glinką to trochę brudna robota, a ja nie przepadam za nadmiernym utrudnianiem sobie życia. Od czego są gotowce :D. Pozytywnie zaskoczyła mnie maseczka z ogórkiem i glinką białą z serii AA Eco. Gdy się skończyła, trochę ociągałam się z wyciągnięciem kolejnego błotka instant z zapasów. Przeczytałam u Let's talk beauty post o maseczkach i zdałam sobie sprawę, że w czeluściach szafy mam jedną z tych zachwalanych. Aż podskoczyłam z radości i czym prędzej rozpoczęłam używanie.

Bardzo ubolewam, że maseczka występuje "w przyrodzie" tylko w postaci saszetek. Tego typu opakowanie jest dobrą opcją na wyjazdy, ale do użytku domowego mogłaby też pojawić się wersja w bardziej poręcznej tubce.

Maseczka ma postać tłustawego kremu o lekko różanym zapachu. Jakoś nie grało mi z moimi doświadczeniami dotyczącymi produktów dla "syfiarzy", które zwykle lekko wysuszały. Ta maseczka nie wykazuje takiego działania (miła odmiana). Producent zaleca stosowanie jej po peelingu (z serii Technologia Wieku). Niezależenie od tego, czy potraktowałam swoją skórę zdzierakiem (Yoskine), czy też nie ścierałam, skóra mnie piekła zaraz po aplikacji maski (po peelingu mocniej, bez niego lżej). To uczucie przechodziło po chwili, ale nie było zbyt przyjemne i osoby bardziej wrażliwe niż ja (mam smoczą skórę) powinny uważać. 

Produkt w założeniu miał zwężać pory. Nie liczyłam na to, że zamknie mi kratery całkowicie, ale liczyłam po cichu, że lekko zmniejszy ich widoczność. Niestety, ale w moim przypadku nic takiego się nie stało. Nie widziałam różnicy w wyglądzie nosa i policzków. Pory ani drgnęły. Jakieś efekty uboczne? Tak, skóra na drugi dzień była gładka i przyjemna w dotyku.

Nie jestem zadowolona z tej maseczki. Dałam jej duży kredyt zaufania i pomimo, że pierwsza saszetka nie spełniła pokładanych nadziei, kupiłam kolejne trzy. Niestety, ale nie potrafię sobie wmówić miłości do niej.

Skład: Aqua, Ethylhexyl Stearate, Propylene Glycol, Kaolin, Cetearyl Alcohol, Steareth-2, Tristearyl Citrate, Hydrogenated Polydecene, Steareth-21, Triisonananoin, Zinc Oxide, Paraffinum Liquidum, Dicaprylyl Ether, Magnesium Aluminium Silicate, Xylitylgucoside, Rosa Multiflora Fruit Extract, Glycerin, Xylitol, Ceramide NP, Panthenol, Squalane, Borago Officinalis Seed Oil, Hydrogenated Palm Oil, Anhydroxylitol, Glyceryl Stearate Citrate, Cholesterol, Allantoin, Glyceryl Behenate, Butylene Glycol, Methylisothiazolinone, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Pafrum.

Cena ok. 4 zł/10 ml
Dostępność: Super-Pharm
Ocena: 2/5

P.s. Pierwszą saszetkę otrzymałam od firmy Oceanic.

Za, a nawet przeciw. Alverde Nutri-Care Shampoo Mandel Argan

$
0
0
Przy recenzji każdego szamponu zwykle wspominam o tym, że znalezienie odpowiedniego to nie lada wyzwanie. Szczególnie, gdy skóra głowy jest bardziej uparta od całej reszty. Takiej to trudno dogodzić. Dodawszy do tego przetłuszczające się kłaki, naprawdę trudne jest odkrycie złotego środka.

Kosmetyki marek własnych drogerii i marketów zyskały w ostatnich latach sporą popularność. Wiele osób, podążając trochę ślepo za etykietkami, panicznie bało się zakupu czegoś "niemarkowego". Sama tak miałam. Wolałam chwycić żel Nivea niż żel z Biedronki. Wmówiłam sobie irracjonalne uprzedzenia do tych wyrobów. Zupełnie niesłusznie. Marki własne udowodniły mi, że w ich asortymencie można znaleźć świetne produkty, często z lepszymi składami i bardziej przystępne cenowo niż wytwory międzynarodowych koncernów. Isana, Alverde, Cien, Blanchette, Sephora, czy BeBeauty na stałe zagościły na wielu łazienkowych półkach. Jednak zgodnie z zasadą, że to, co trudniej dostępne, bardziej kusi, rzesze kosmetykoholiczek marzą dniem i nocą o produktach dostępnych poza granicami kraju. Alverde, Balea, Ebelin, p2... Chcąc nie chcąc, każdy gdzieś coś o nich słyszał (niektórzy wręcz mają alergię :D:D). Czy te kosmetyki są warte wypłakiwania oczu? To zależy. Dziś na tapecie wylądował jeden z produktów, którego zakup warto rozważyć.

Migdałowo - arganowy szampon Alverde wylądował na liście produktów, które koniecznie muszę nabyć w DM, po bardzo pozytywnych recenzjach innych blogerek. Oczyma wyobraźni już widziałam, jak moje włosy stają się dopieszczone, a skóra głowy spacyfikowana. A jak było?

Szampon znajduje się w prostej butelce. Opakowanie jest solidne, płaska klapka chodzi bez zarzutu. Nie ma się czego czepiać, więc nie będę marudzić.

Produkt ma dość gęstą, lekko żelową konsystencję, trochę taką kisielowatą. Pieni się całkiem nieźle, choć mam wrażenie, że aby uzyskać pianę, trzeba go użyć więcej niż "normalnego" szamponu. Dobrze oczyszcza włosy, są po jego użyciu skrzypiące, chociaż nie tak jak po Barwie. Pomimo uczucia czystości włosy są jednocześnie odżywione. Nawet bez aplikacji odżywki nie przypominają suchych drutów. Po dokarmieniu czupryny dodatkowym specyfikiem efekt jest naprawdę świetny. Włosy są miękkie, wygładzone, ale nie przeładowane. Przynajmniej jeżeli chodzi o dolną część, mniej więcej 3/5 długości. Trochę gorzej jest w przypadku nasady. Szampon w żaden sposób nie uczula mojej skóry głowy, za co jestem mu wdzięczna. W dniu umycia włosy na całej długości wyglądają dobrze. Ale już nazajutrz przetłuszczają się u nasady i są oklapnięte. Pozostała część nadal wygląda dobrze, ale ten błyszczący czepek nie prezentuje się zbyt atrakcyjnie.

Uważam, że szampon Alverde ma szansę zauroczyć osoby, których włosy są na całej długości suche. Jeżeli natomiast przetłuszczają się u nasady, konieczne będzie zaprzyjaźnienie się z częstym myciem. Raczej ponownie się nie zdecyduję na ten produkt, bo wolę produkty, które tak szybko nie wejdą w komitywę z produkowanym przez moją skórę głowy smalcem.

Skład: Aqua, Sodium Coco-Sulfate, Lauryl Glucoside, Sodium Lactate, Maris Sal, Betaine, Argania Spinosa Kernel Oil, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Sodium Cocoyl Glutamate, Disodium Cocoyl Glutamate, Xanthan Gum, Alcohol, Huydrogenated Lecithin, Hydrolyzed Corn Protein, Hydrolyzed Wheat Protein, Hydrolyzed Soy Protein, Caramel, Sodium Phytate, Leuconostoc/Radish Root Ferment Filtrate, Parfum, Linalool.

Cena: 1,95 euro/200 ml
Dostępność: drogerie DM
Ocena: 3,5-4/5

Witaminki, witaminki! GlySkinCare Intense C Serum 7,5% L-Ascorbic Acid

$
0
0
Minimalizm w każdej dziedzinie życia stał się ostatnio szalenie popularny. Mniej tego, mniej tamtego... Ogranicz zasoby swojej szafy, wyrzuć bibeloty, zredukuj ilość używanych kosmetyków do minimum. Moda, jak każda moda, pewnie szybko przeminie (nie licząc tych osób, dla których maksymalne hamowanie zapędów stanie się trwałym nawykiem). Ta obecna tendencja zmusiła mnie do pewnych przemyśleń i małych podsumowań. Mogę powiedzieć, że byłam minimalistką w kwestiach pielęgnacji, zanim to stało się modne :D. Dwa lata temu używałam żelu do twarzy, kremu nawilżającego i płynu micelarnego. Nie potrafiłam zrozumieć po co komu dwa kremy, tonik, krem pod oczy, nie wspominając o takim zbytku, jakim są maseczki. Wraz z upływem czasu zaczęłam lepiej rozumieć swoją skórę i jej potrzeby. W moim przypadku sprawdza się stopniowe włączanie kolejnych produktów. Gdybyście spytali mnie dwa lata temu, czy zamierzam sięgnąć po jakieś serum, pewnie spojrzałabym na was jak na przybyszów z innej planety. Serum? A po co to komu?

Słyszałam o dobroczynnym działaniu witaminy C na naszą skórę, ale nigdy nie kusiło mnie sprawdzenie tego na własnej skórze. Dopiero, gdy Kasia napomknęła, że jej promienna cera jest m. in. efektem nacierania się witaminą C, zapragnęłam wypróbować jej działanie (C, nie Kasi) na sobie. Z zapasów wygrzebałam więc produkt GlySkinCare przyniesiony z jednego ze spotkań.

Opakowanie tego produktu było dla mnie wyzwaniem. Wszystko pali mi się w rękach, dlatego wszelkie szklane butelki są zagrożone. Tym razem obyło się bez ofiar, zużyłam serum do ostatniej kropelki, nie podzieliwszy się nim z podłogą albo zlewem. Odnośnie butelki nie mam żadnych zastrzeżeń, ale trochę przyczepię się do pipety, która mogłaby być trochę dłuższa (kończy się ok. 0,5 cm nad dnem).

W kwestii konsystencji nie mam zbyt wiele do opisywania. Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałam sobie, że to serum będzie olejowe. Nic bardziej mylnego, jest jak najbardziej "wodne". Na twarzy tworzy taką świecącą, ale nie tłustą warstwę. Nie nawilża, ani też nie zapycha. W czasie mrozów (dużych różnic temperatur między  powietrzem w mieszkaniu i tym na dworze) warto połączyć serum z kremem nawilżającym.

Czy witamina C przysłużyła się mojej cerze? Choć czytałam, że takie serum daje dość szybkie efekty, to jakoś nie zauważyłam tego ekspresowego działania u siebie. Byłam jednak cierpliwa i ten anielski spokój popłacił. W ciągu dwóch miesięcy (na tyle wystarczyła mi ta buteleczka) moja skóra nie przeszła może całkowitej metamorfozy, ale zmieniła się wyraźnie. Serum zadziałało rozjaśniająco na przebarwienia, które pojawiły mi się na skroni - wyraźne czerwone placki są teraz praktycznie niewidoczne. Pozytywne wyniki osiągnęło też w pacyfikowaniu moich naczynek na nosie. Czerwona pajęczyna wyraźnie straciła rezon i jakby się zmniejszyła. Poza tym "działaniem punktowym" produkt sprawił też, że moja cera, która w miesiącach zimowych nie grzeszy świeżością i często robi mnie na szaro, zaczęła wyglądać bardziej promiennie. Ewentualne niewyspanie zdradzały tylko cienie pod oczami (tam się nie odważyłam zastosować produktu).

Produkt GlySkinCare pokazał mi, że szprycowanie się witaminami może przynieść sporo dobrego. Z pewnością zaprzyjaźnię się z witaminą C i być może jeszcze wrócę do tego kosmetyku. Polecam!

Skład: Propylene Glycol, Ascorbic Acid, Lecithin, Polyacrylamide, C13-14 Isoparaffin, Laureth-7.

Cena: ok. 60-80 zł/15 ml
Dostępność: apteki (np. Gemini), sklepy internetowe (np. bio-med)
Ocena: 4,5-5/5

Stacja: pistacja. Balea Creme-Öl Bodylotion Pistazie

$
0
0
Zawsze po cichu dziwiłam się starszym, którzy często snuli wspomnienia przy każdej możliwej okazji. "Za czasów mojej młodości...", "gdy byłem mały...", "20 lat temu było inaczej..." - każda okazja była dobra do tego, żeby cofnąć się myślami w czasie. Chyba się starzeję, bo ostatnio też często wracam do tego, co był i z rozrzewnieniem wspominam minione radosne chwile. Czasem obrazy pojawiają się w mojej głowie ot, tak sobie, innym razem wracają z jakiegoś konkretnego powodu np. zapachu albo smaku. Dzięki balsamowi Balea wróciłam myślami do czasów dzieciństwa, gdy z niecierpliwością czekałam na powrót mojej cioci z zakupów w Czechach. Dla każdego przywoziła coś miłego - rodzice dostawali piwo i masło czosnkowe, a dzieciaki nieśmiertelne Lentilky. Dodatkowo zawsze pojawiało się coś, co cieszyło wszystkich, niezależnie od wieku i preferencji - pistacje z ogromnego worka wyłuskiwała cała rodzina.

Nawet nie ośmielałam się marzyć o produktach z aromatem ulubionego orzecha (ulubiony, bo to jedyny, który jem chętnie). Gdzieś tam mi mignęły w recenzji jednej dziewczyny pistacjowe perfumy oraz masło do ciała. Mogłam jednak tylko do nich powzdychać. Gdy w czasie małej wycieczki trafiłam do drogerii DM i zobaczyłam na półce ten balsam, nie wahałam się ani chwili. Niemal od razu po zakupie wzięłam go "w obroty".

Kosmetyk zamknięty jest w tubie z cienkiego, ale wytrzymałego plastiku. Opakowanie "pracuje", jest dość elastyczne i łatwo wydobyć z niego produkt.

Pistacjowy balsam to właściwie mleczko. Jego konsystencja jest zdradliwie rzadka i łatwo przesadzić z ilością. Co za dużo to nie zdrowo - jeżeli zaaplikujemy go za dużo, to tworzą się białe mazy. Z pozoru niewinne mleczko nie jest tak lekkie jak się wydaje - zostawia na ciele tłustawą warstewkę, która dość wolno się wchłania - na łydkach jest to średnio 20 minut.

Co z działaniem? Jest nieźle, ale nie idealnie. Balsam nawilża, ale nie daje uczucia takiej dogłębnej pielęgnacji skóry. Radzi sobie z suchymi partiami ciała, ale nie "naprawia" całkowicie. Powiedziałabym raczej, że to raczej produkt do codziennej, systematycznej pielęgnacji niż cudotwórca w tubce. Tym, czym ten balsam mnie zaskoczył, to niesamowita gładkość, którą nadaje.

Na koniec zostawiłam zapach, który odrobinkę rozczarował, ale tylko troszeczkę. Aromat pistacji jest dość delikatny, przypomina mi trochę orzechowe masło Isany (tylko nie jest aż tak mocno mleczny). Nie jest to czysty zapach tego orzecha, to raczej taki pistacjowy krem. Przyjemny, ale jak dla mnie jest za mało "cukru w cukrze". Plusem jest trwałość tego zapachu, na skórze wyczuwalny jest bardzo długo - nawet 4 godziny.

Balea stworzyła smakowicie pachnący balsam, o niezłych właściwościach. Jest miło, ale temu kosmetykowi brak "pazura", dzięki któremu zapadłby w pamięci na dłużej i wzbudził chęć robienia zapasów.

Skład: Aqua, Ethylhexyl Stearate, Helianthus Annuus Hybrid Oil, Isopropyl Palmitate, Glycerin, Caprylic/Capric Triglyceride, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate Citrate, Vitis Vinifera Seed Oil, Phenoxyethanol, Sodium Benzoate, Carbomer, Tocopheryl Acetate, Allantoin, Potassium Sorbate, Parfum. Benzyl Alcohol, Benzyl Benzoate, Benzyl Salicylate, Hexyl Cinnamal, Sodium Hydroxide, Limonene, Linalool.

Cena: 1,75 euro/200 ml (11 zł)
Dostępność: drogerie DM, Kokardi,
Ocena: 4/5

Złapać Boga za nogi. Fitomed Płyn oczarowy do twarzy z kwiatem pomarańczy

$
0
0
Przyczepiłam się do kosmetyków Fitomed jak rzep do psiego ogona. Krem, żel, tonik, a teraz płyn oczarowy. Konsekwentnie "odstrzelam" kolejne propozycje tej marki, przeznaczone do pielęgnacji twarzy, dostępne na szerszą (w założeniu) skalę. Do tej pory przetestowałam wszystko do swojego rodzaju cery, ale z tyłu głowy siedzi mi myśl, żeby dobrać się do innych produktów. Kupię tonik do cery suchej, a co!

Płyn oczarowy pojawił się w mojej kosmetyczce tego samego dnia, co tonik oczyszczający. Jakoś tak wyszło, że po załatwieniu kilku spraw, miałam ochotę na spacer. Odwiedziłam więc dwa sklepy zielarskie w mieście - z jednego przytargałam tonik, z drugiego, na pamiątkę, płyn. Tonik, bo potrzebowałam, płyn, bo jest z atomizerem (mam dziwną słabość do psikadeł). Moce przerobowe mam niezłe, więc nic się nie zmarnuje.

Płyn, jak już wspomniałam, posiada atomizer. To rozwiązanie początkowo mnie zachwyciło. Do czasu, aż rozpoczęłam używanie. Psikadło okazało się mało przydatne jeżeli chodzi o stosowanie płynu w roli toniku. Opryskiwanie wacika albo twarzy było czasochłonne, dlatego ukradłam korek od jego oczyszczającego brata. Atomizer "sika" kroplami zamiast mgiełką, co też nie do końca sprawdziło się przy psikaniu zasychającej maseczki z glinki.

W kwestii konsystencji nie ma czego opisywać, bo to woda jak każda inna. Miło, że płyn jest mniej zabarwiony niż tonik - dokładnie widać, że coś się zmyło. 

Zanim przejdę do opisu działania, zatrzymam się przez chwilę na zapachu - cóż, cudów nie ma. Po hydrolacie z kwiatu pomarańczy mogłam domyślać się, czym będzie pachniał płyn nim aromatyzowany. Mokra ziemia i odrobina pomarańczy, żadne perfumy :).

Gdy przeczytałam recenzje na KWC, złapałam się za głowę. Nie mogłam się doczekać jego stosowania, poważnie zastanawiałam się nad przyspieszeniem zużywania toniku oczyszczającego (rozważałam nawet mały wypadek z umywalką i niezamkniętą klapką). Recenzentki opisywały jego cudowność, a mnie ślina mimowolnie ciekła. Te laurki porządnie namąciły mi w głowie i być może dlatego początkowo nie zakochałam się w tym produkcie.

Płyn świetnie sprawdza się do przemywania twarzy rano i wieczorem. Bardzo przyjemnie odświeża cerę. Usuwa zanieczyszczenia i pozostałości po makijażu. W przeciwieństwie do toniku nie ściąga cery, a wręcz ją lekko nawilża - doskonale obrazuje to. Gdy rozrabiałam błoto ze zwykłą wodą, skóra była bardzo napięta, co nie do końca sprawiało przyjemność - miałam momentami wrażenie, że jeśli się uśmiechnę, to mi coś pęknie :D. Natomiast jeżeli wodę zamieniłam na ten płyn, cera sprawiała wrażenie miękkiej i nie takiej "zwartej". Zdecydowanym plusem tego produktu jest też łagodzenie zaczerwienień i lekkie obkurczanie naczynek - nie jest to może tak spektakularny efekt jak po serum z witaminą C, niemniej można dostrzec zmiany w tym zakresie. Nie zaobserwowałam, co mnie odrobinę smuci, obiecanego zwężenia porów.

Fitomed po raz kolejny mile mnie zaskoczył. Miałabym ochotę na inne płyn z tej serii, gdyby, jak na złość, nie pachniały tym, czego nie znoszę: różą i lawendą. Do ziemistej pomarańczy z pewnością jeszcze wrócę. I koniecznie muszę sprawdzić działanie hydrolatu oczarowego w wersji "czystej".

Skład: Aqua, Hamamelis Virginiana Leaf Water, Glycerin, Panthenol, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Allantoin, Cytric Acid, Phenoxyethanol(and)Ethylhexylglycerin, Parfum (Linalool, Limonene, Geraniol, Citral), CI 19140.

Cena: ok. 15 zł/200 ml
Dostępność: sklepy zielarskie (we Wrocławiu - stoisko Maciejka na Hali Targowej)
Ocena: 4,5-5/5

Pozytywne zaskoczenie zawsze w cenie. Essence 24h Hand Protection Balm Repair

$
0
0
Mam gorącą głowę i jestem kiepskim sportowcem. Jest jednak dyscyplina długodystansowa, w której miałabym szansę na zdobycie medalu. Samozwańczo przyznaję sobie laur za szwendanie po mieście. Mogę łazić i oglądać dopóki nogi mi nie odpadną. Spaceruję i rejestruję szczegóły. Szczególnie upodobałam sobie łażenie po sklepach, lubię wiedzieć, gdzie co i za ile. Jedni składają origami, inni znajdują przyjemność w buszowaniu wśród półek, każdy jest świrem na swój sposób :D. Dziwną moc przyciągania odczuwam w czasie rozmaitych promocji. Prawie zawsze układam plan dnia tak, aby zajrzeć choć na chwilę. 

Podczas jednej ze sporych obniżek zakręciłam się koło Super-Pharmu. Skoro już tam byłam, to dlaczego by nie wejść :D. Właściwie niczego nie potrzebowałam, ale skoro okazało się, że kolorówką w rozumieniu SP jest też pielęgnacja w wydaniu producentów kosmetyków kolorowych dostępna w ich szafach, to porwałam krem Essence "na pamiątkę" :D. Krem do rąk to w porze jesienno-zimowej kosmetyk niezbędny w mojej kosmetyczce, podobnie zresztą jak balsam do ciała. O ile w ciepłe miesiące czasem udaje mi się migać od smarowideł, tak gdy temperatura spada, moja skóra dostaje kręćka.

Krem znajduje się w tubie z grubego, ale elastycznego plastiku. Ma klapkę, nie korek, więc nic "nie ucieknie" podczas stosowania takim fajtłapom jak ja. Trochę trudno wyciska się produkt pod koniec opakowania, ale przez większą część czasu tuba działa bez większych problemów. 

Produkt charakteryzuje się średnio gęstą konsystencją. Nie jest tak rzadki jak Ziaja Kozie Mleko, ale nie stawia oporu przy rozsmarowaniu - nadal ma konsystencję kremu nie maści. Spodziewałam się, że krem będzie należał do drużyny tłuścioszków. Nie pomyliłam się, Essence zostawia lekko tłustawy filtr (w porównaniu do np. malinowego kremu AA), ale nie jest to tak śliska i prawie lepka warstwa jaką daje krem Palmer's. Essence tworzy swego rodzaju rękawiczki, które przez jakiś czas otulają dłonie - można w tym czasie pisać, ale nie odkręcimy butelki z wodą.

Działanie pozytywnie mnie zaskoczyło. Podobnie jak AA, nie jest to może skoncentrowany krem naprawczy, ale ujarzmia podrażnioną skórę w kryzysowych sytuacjach. Specjalnie nie nacierałam niczym dłoni przez kilka dni, żeby sprawdzić, jak się spisze. W tym czasie na knykciach powstał mi suchy placek, a między palcami zaczęły się tworzyć skórki. Essence nie naprawił zniszczeń po jednej aplikacji, ale przyniósł wyraźną ulgę, szczególnie odczuwalną między palcami. Przy regularnym stosowaniu stan dłoni znacząco się poprawił, a skóra przestała być taka ściągnięta i zrobiła się bardziej gładka. Krem daje uczucie "dopieszczenia" dłoni, skóra jest nawilżona.

Największym minusem tego produktu jest jego zapach. Ciężki do opisania, nie potrafię powiedzieć, jakie komponenty składają się na ten aromat. Natomiast mogę stwierdzić, że ten krem pachnie identycznie jak lubiany przez wiele osób zielony krem z Biedronki. W pierwszej chwili myślałam nawet, że może to ten sam produkt (krem Essence również został wyprodukowany w Polsce), ale składy kosmetyków się różnią.

Jestem całkiem zadowolona z tego kremu i mam ochotę na wypróbowanie innych z tej serii.

Skład: Aqua, Butyrospermum Parkii Extract, Cocos Nucifera Oil, Cetearyl Alcohol, Petrolatum, Stearic Acid, Glycerin, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Sodium Hyroxide, Ceteareth-20, Magnesium Sulfate, Polyacrylic Acid, Disodium EDTA, PEG-8, Tocopherol, Citric Acid, Ascorbyl Palmitate, Ascorbic Acid, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Parfum.

Cena: ok. 6 zł/75 ml
Dostępność: Super-Pharm, Drogerie Natura
Ocena: 4/5

Dodaj gazu! Rimmel Lash Accelerator

$
0
0
Na temat tego, jak ciężkie jest życie blogera, niedługo powstaną rozprawy naukowe. Jednak nawet dziecko wie, że tekst się sam nie napisze, a zdjęcia się same nie zrobią. Nie ma lekko :D... Ostatnio Jamapi wypowiedziała się na temat tego, co lubi, a za czym nie przepada przy okazji blogowania (KLIK). Po przeczytaniu jej notki, zaczęłam zastanawiać się, czy mnie też coś uwiera. Już miałam napisać, że właściwie nie, nic nie doprowadza mnie do szału, ale wtedy mój wzrok padł na "artystyczny nieład" vel. bajzel na biurku i kątem oka wychwyciłam kawałek żółtego opakowania... Daję słowo, żółtko posyłało mi szeroki, słoneczny uśmiech. Wyjątkowo złośliwy. I wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że naprawdę czegoś szczerze nie znoszę - robienia zdjęć efektu tuszu do rzęs. Maskary są mi wyjątkowo nieżyczliwe. Mogę tysiąc razy malować rzęsy i milion razy je fotografować, a za każdym razem jest to samo. Płacz i zgrzytanie zębami :). Cóż, może odkryję w sobie jakiś inny talent, zabawy z rzęsami nie będą moim powołaniem.

Pomimo braku umiejętności machania szczotką, tuszy ci u mnie dostatek. "Winę" w tym zakresie ponosi Rimmel, który lubi przysyłać swoje nowe wytwory. Jak dotąd uczucia w stosunku do maskar tej marki były raczej dość chłodnawe. Czy Lash Accelerator to  w jakikolwiek sposób zmienił?

Tradycyjnie zacznę od opakowania. Rimmel ostatnimi czasy stawia na wręcz odblaskową szatę graficzną tuszy - Scandaleyes znajduje się w zielonej butelce, Scandaleyes Rockin' Curves w czerwonej, a Lash Accelerator jest żółciutki. Niby pierdoła, ale jakoś te wyraziste kolory bardziej rzucają się w oczy i łatwiej znaleźć takiego gagatka. Ale mniejsza z tym.

Kluczem w przypadku maskary jest jej aplikator. Lash Accelerator zapunktował na wstępie, ponieważ ma silikonową szczoteczkę, która całkiem nieźle rozdziela rzęsy (gdy tusz jest świeży; pod koniec używania to święty Boże nie pomoże :D). Początkowo wydawało mi się, że szczoteczka jest jakaś taka duża. Porównałam ją jednak z innymi i nie różnią się znacząco długością. Może  wydała mi się większa niż jest, dlatego że jest dość "łysa" - w porównaniu z niektórymi wygląda biednie, ot, taki chudy patyk z krótkimi wypustkami. Pomimo tego, że szczoteczka nie wyróżnia się znacząco rozmiarem, to jednak operuje się nią jakoś gorzej. Mam wrażenie, że jest taka nieporęczna i ciężko dotrzeć nią w wewnętrzny i zewnętrzny kącik oka bez umazania się tuszem.

Nie sądziłam, że uda mi się cokolwiek wykrzesać z tego tuszu. Raz, że tusze Rimmela mnie nie do końca przekonywały, a dwa - nie oczarował mnie ten aplikator. Zostałam mile zaskoczona, ponieważ produkt naprawdę się spisał. Ładnie wydłuża rzęsy, bez robienia z nich pajęczych nóżek. Nawet po dwóch warstwach włoski wyglądają na rozczesane. Tusz nie splata ich w warkocze i nie sprawia, że finalnie mamy trzy kikuty. Jednokrotna aplikacja daje przyjemny, naturalny efekt w postaci lekkiego podkreślenia i wydłużenia. Po dołożeniu kolejnej porcji, maskara jeszcze trochę wydłuża, a dodatkowo pogrubia. Jedna warstwa zupełnie wystarczała mi na co dzień, dwie dawały lepszy efekt, ale włoski zahaczały mi o okulary :D.

Zadanie domowe: policz rzęsy :D:D

Uważam, że Lash Accelerator to wyjątkowo udane dziecko Rimmela. Efekt mnie zadowala (choć pewnie dla części będzie stanowczo zbyt słaby, jak to zwykle w przypadku tuszy bywa), nie wykluczam, że pomimo niewygodnej szczotki, jeszcze kiedyś zaproszę tego pana na przejażdżkę :).

Cena: ok. 30 zł/10 ml
Dostępność: Natura, Hebe, Rossmann, Super-Pharm, Jasmin, Tesco
Ocena: 4/5

Zmiana warty. Zużycia lutego

$
0
0
Tak, tak, minął kolejny miesiąc (jakby się ktoś jeszcze nie zdążył zorientował). Nawet jeżeli ukradli wam kalendarz, blogerki spieszą z pomocą i, niczym grzyby po deszczu, wyrastają notki o ulubieńcach, denku, podsumowaniach z perspektywy telefonu. Tak, tak, to już marzec, czas obudzić się z zimowego snu i jakoś zebrać się w sobie - pochować koce do szafy, rozpocząć akcję "uwolnić orkę" (x dni do bikini :D) i posprzątać. Warto zacząć już dziś :). 

Choć nie dopadła mnie jeszcze mania porządkowania, to jak co miesiąc, zdecydowałam się zajrzeć do torby z pustymi opakowaniami, która wydała mi się podejrzanie napchana... Chyba muszę skołować większą torbę, moce przerobowe mi się zwiększyły :).


Było: Alverde Nutri-Care Shampoo Mandel Argan - odnośnie tego szamponu mam mieszane uczucia, bo o ile końcówki go polubiły, tak włosy u nasady urządziły tłusty strajk. Pisałam o nim TU.

Jest: Alverde Sensitiv Shampoo Birke Salbei - jak na razie nie zrobił mi krzywdy, mam nadzieję, że nie odstawie później takiego numeru jak Alterra migdałowa i nie postanowi, że przerzedzi mi czuprynę.


Było: Balea Colorglanz Shampoo Cocos+Tiarebluete - właściwie nie ja zużyłam ten szampon (w sensie na włosy), tylko jajko Ebelin. Ale jajko nie ma swojego bloga, więc butelka kokosowego szamponu wpadła na moje konto :D. Żeby nie było - próbowałam kilka razy myć nim włosy, ale robił mi okropny czepek na głowie. Mojej mamie też nie odpowiadał, więc kilka miesięcy kurzył się w łazience. Do czasu, aż zdesperowana zaczęłam szukać czegoś co dopierze gąbkę Ebelin. Mydła, żele antybakteryjne i mydło malarskie poległy. Nieoczekiwanie jajko odpuściło, gdy potraktowałam je szamponem Balea.

Jest: Balea Jeden Tag Shampoo Blaubeere - ten szampon akurat lubię (recenzja), ale mam jeszcze inne w zapasach, więc ostatecznie mogę poświęcić jagody. Może pojawią się inne, godne pożądania, szampony "codzienne".


Było: Alverde Haarkur Granatapfel+Aloe Vera - o tej masce napisano już tomy. I ja ją bardzo polubiłam, choć ze względu na to, że stosowałam ją na zmianę z innymi produktami, nie czuję się kompetentna do smarowania posta na jej temat. Może kupię kolejne opakowanie, przyłożę się do testów i wtedy definitywnie zakocham na amen.
L'biotica Biovax Maska Naturalne Oleje Argan+Makadamia+Kokos - takie małe pojemności są idealne, aby nie zostać z pełnowymiarowym opakowaniem produktu, który zalezie nam za skórę. Maski Biovax kusiły mnie od dłuższego czasu, ale jakoś nie mogłam zdecydować się na jedną. Cieszę się, że w Biedronce pojawiły się saszetki z dwiema maskami, na które miałam ochotę - w przypadku tego produktu uniknęłam wyrzucenia kilkunastu złotych w błoto.

Jest: Alverde Glanz Haarkur Zitrone Aprikose - chyba miłości z tego nie będzie. Na razie jestem bardzo rozczarowana tym kosmetykiem, efekty są właściwie żadne.


Było: Fitomed Płyn oczarowy do twarzy z kwiatem pomarańczy - ostatnio w kwestii oczyszczania twarzy królował u mnie Fitomed. Aż dziwne, ale wszystkie wypróbowane kosmetyki się sprawdziły i wiem, że do nich wrócę, gdy znudzą mi się eksperymenty. O płynie pisałam TU.

Jest: BarbraPro Płyn micelarny - od dawna miałam ochotę na ten płyn. Kiedy wreszcie się na niego zdecydowałam, zniknął z DOZu i tym sposobem stał się dla mnie nieosiągalny. W Wigilię na Colorowo był rabat na zakupy i dlatego płyn w końcu powędrował do koszyka. Ubolewam nad tym, że jest tak słabo dostępny i drogi w stosunku do swojej pojemności... Więcej niebawem.


Było: SVR Lysalpha Active Creme - z chwilą skończenia tej tubki robię sobie urlop od kwasów. O kremie SVR napiszę niebawem.

Jest: Organic Theraphy Serum zwężające pory - czekało prawie rok na premierę, niech to będzie Oskar, a nie Złota Malina!


Było: Serum z witaminą C (olej z pestek malin+palmitynian askorbylu) - gdy czytałam proporcje, zmontowanie serum wydawało mi się łatwe. Przepis przepisem, życie życiem. Chciałam "po taniości" to miałam. Nie powinnam była łączyć palmitynianu, który lubi być rozpuszczany w wysokiej temperaturze, z olejem z pestek malin, którego nie powinno się zbyt mocno rozgrzewać. Coś mi nie wyszło. No cóż, następnym razem będę mądrzejsza i nie będę kombinować. Chemik ze mnie marny.

Jest: Apis Serum do twarzy z wit. C i białymi winogronami - wróciłam w bezpieczną strefę "gotowców".


Było: Purederm Botanical Choice Nose Pore Strips Oczyszczające plastry na nos - jakiś czas temu namiętnie używałam plastrów na nos, ale nie znalazłam idealnych, więc zarzuciłam poszukiwania. Biedronka uraczyła nas niedawno ofertą kosmetyczną, w której wypatrzyłam te plasterki. Kupiłam na spróbowanie i... wróciłam po kolejne opakowanie. Myślę, że recenzja powinna pojawić się w tym miesiącu.

Jest: To samo

A cóż to za dżinn w butelce :D?
Było: Avon Pretty Glamourous EDT - początkowo męczący i taki ostro-ulepkowy, z czasem łagodnieje. Taki zapach na co dzień, do psikania bez opamiętania :).

Jest: Playboy Play it pin-up EDT - dość słodki, ale niezbyt intensywny, przez co miło się go nosi. Ma kiepskie opinie, a mnie się wyjątkowo podoba.


Było: Rexona Invisible Diamond - z tym panem muszę się policzyć... W denku nie otrzymałby odpowiedniej ilości "czasu antenowego", więc swoje pięć minut będzie miał za jakiś czas.

Jest: Ekhem, to co zwykle.


Było: Lirene Żel pod prysznic Kusząca gruszka - pachnąca rewelacja. Cudowny zapach słodkich, dojrzałych gruszek (producent pisze jeszcze o jabłku i melonie, ale dla mnie ten żel jest po prostu gruszkowy). Nie wykazywał się specjalnymi właściwościami pielęgnacyjnymi, ale mycie się nim było prawdziwą przyjemnością. Proszę, niech Lirene zrobi taki balsam, żebym mogła się dłużej cieszyć tym zapachem!

Jest: Nivea Hawaiian Flower&Oil - żele Nivea od lat należą do moich ulubieńców pod prysznic, ale ta wersja wyjątkowo mnie zauroczyła. Może nie tyle zapachem, ale konsystencją (gęsty, treściwy żel) i tym, że nie wysusza skóry. 


Było: Balea Creme-Öl Bodylotion Pistazie - tak szczerze powiedziawszy, to nie jest smarowidło, które odmieni życie. Ładnie pachnie, nieźle nawilża, ale koszmarnie długo schnie. Nie jest to produkt, który wart byłby stawania na głowie, są inne, równie dobre i bardziej dostępne - recenzja.

Jest: Organique Coconut Oil - już raz się do niego zabierałam, ale w łapy wpadła Balea, więc kokos został wysłany na przymusowe wakacje do szafy :).


Był: L'biotica Evolet Krem na blizny i rozstępy - świetny produkt, cudnie zadziałał na rozstępy na biodrach. Niestety, cena nie urządza mnie na tyle, żeby do niego natychmiast wrócić. Nie wykluczam, że kiedyś jeszcze się spotkamy.

Jest: Babydream fur Mama Pflegeol - sprawdzony i niezastąpiony :).


Było: Essence 24h hand protection balm Repair - warto dać się zaskoczyć. Essence, oprócz różnych jakościowo kosmetyków kolorowych, tworzy także (zapewne równie nierówną) pielęgnację. Ten krem im się nawet udał - recenzja.

Jest: Cien Moisturizing Hand Cream with almond oil&shea butter -"pamiątka" z Lidla, zamiast czekolady.


Było: Isana Nagellack Entferner Mandelduft - tani, skuteczny i ogólnodostępny. Po prostu pewna lokata kapitału :).

Jest: BarbraPro Tonik do zmywania paznokci z olejkiem ze słodkiej pomarańczy - miło wrócić do tego produktu po pewnym czasie i przekonać się, że nic w nim nie zepsuli (recenzja).


Było: Pixie Cosmetics Reviving Under Eye Concealer Vanilla - przyjemny korektor, zarówno pod oczy, jak i na syfki. Szkoda, że zniknął z oferty marki.

Jest: Bell BB Cream Lightening 7in1 Eye Concealer - ten produkt, podobnie jak serum Organic Therpy, odleżał swoje. Krem BB z tej linii mnie zauroczył. Muszę przyznać, że korektor też całkiem nieźle sobie poczyna.


Było: Rimmel Lash Accelerator - dla moich rzęs silikonowa szczoteczka to jedyne słuszne rozwiązanie. Dobry tusz, jak na Rimmela wręcz genialny. Może jeszcze do niego wrócę.

Jest: Rimmel Scandaleyes Rockin' Curves - przeraża mnie ta "pogięta w locie" szczota, na razie kiepsko idzie mi zaprzyjaźnianie się z nią.


"Niezastąpieni":
Oriflame Swedish Spa Anti-cellulite cream - gwiazdkowy prezent od cioci. Niewiele mogę o nim napisać, bo właściwie niczego nie zauważyłam. Krem ma postać gęstego żelu, który zamknięty jest w tubie z dość małym otworem (bałam się, że pęknie przy wyciskaniu). Wykazuje działanie chłodzące, przy czym chłodzi, a nie mrozi i wręcz szczypie, jak wytwory Eveline. Przyjemnie pachnie. I to właściwie byłoby tyle :).

La Roche-Posay Woda termalna - wypsikałam całe opakowanie na maseczki z glinki, więc nie wiem, czy działa na skórze odmiennie niż Uriage :). Woda jak woda.

Luty nie był specjalnie długim miesiącem, więc trzeba było się spiąć. Uważam, że nieźle mi poszło. A jak realizacja waszego projektu denko? Meldujecie wykonanie zadania?

Posolić? Stara Mydlarnia Salt peeling Spa&wellness

$
0
0
Praktycznie każdego dnia obchodzone jest mniejsze lub większe "święto lasu". Nie każdy pamięta o każdym, ale zwykle zainteresowani pamiętają o odpowiedniej okazji. Lekarze świętują 7 kwietnia, koty dostają dodatkowe puszki 17 lutego, 9 lutego możemy bezkarnie obżerać się pizzą, 30 maja wolność świętuje biust, a 30 października trzeba pozbyć się buszu z nóg, żeby założyć spódnicę. Zakupoholicy też mają swoje święto. Ten dzień, określony dość niewinnie, mianem Dnia Darmowej Dostawy, zrujnował już niejeden portfel. Dałam się ponieść zbiorowemu podnieceniu i wyszukiwałam interesujących ofert. W jednym ze sklepów wpadł mi w oko sporo przeceniony peeling arbuzowy. Zaczaiłam się przy komputerze i z bojowym okrzykiem, tuż po północy, zaczęłam walczyć ze złośliwymi serwerami. Jak na złość, jakaś małpa sprzątnęła mi arbuza sprzed nosa. Nie zastanawiałam się długo i do koszyka powędrowała wersja "morska". 

Peeling "mieszka" w klasycznym, plastikowym słoiku - nie jest to typ opakowania, o którym można by było pisać epopeje.

Po otwarciu słoika, moim oczom ukazała się płynna warstwa z jakimiś farfoclami. Nie wiedziałam, co mam z tym fantem zrobić. Wylać? Wymieszać łychą z resztą? Do dziś nie wiem, jakie miało być prawidłowe rozwiązanie :D. Pod tą warstwą znajdowała się kolejna, już stała - bardzo zbita sól.

Ze względu na mały rozmiar kryształków soli, byłam pewna, że peeling będzie słabeuszem. Nic bardziej mylnego. Może i sól nie jest duża, ale potrafi podrapać. Nie ściera tak świetnie jak cukier, czy kawa, ale jest całkiem dobrze - radzi sobie z suchą skórą, ale grubszy naskórek (np. na piętach) stawia opór.. Niestety, peeling dość szybko się rozpuszcza, dlatego należy szybko działać. Trzeba się wykazywać nie tylko sprawnością, ale i refleksem - sól jest bezwzględna dla wszelkiego rodzaju podrażnień i działa jak ich wykrywacz. Nawet jeżeli wcześniej nie czułaś dyskomfortu związanego z uszkodzoną skórą, nie wiedziałaś, że gdzieś coś nie gra, to gwarantuję, że peeling ci o tym doniesie. W bolesny sposób.

Dzięki temu, że peeling zawiera w sobie oleje, możemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Za jednym zamachem ścieramy i jednocześnie nawilżamy skórę. Peeling pozostawia na skórze delikatną tłustą warstwę, która częściowo wnika w skórę (reszta w ręcznik :D:D). 

Na koniec zostawiłam sobie to, czego najbardziej obawiałam się w tym produkcie, czyli jego zapach. Jak ognia unikam wszelkiego rodzaju morskich aromatów. Kojarzą mi się z chemią gospodarczą (podobnie jak leśne i cytrynowe). Peeling ze Starej Mydlarni nie pachnie oceaniczną świeżością kostki WC. Jego zapach przypomina mi powietrze nad Bałtykiem, to morze jest takie swojskie i delikatne. Mimo wszystko nie jest to mój typ. Co prawda mnie nie drażni, ale nie wzbudza szybszego bicia serca. Na skórze utrzymuje się przez około 2 godziny.

Ten produkt, choć nie powala na łopatki, z pewnością mogę zaliczyć do grona tych "dobrych". Nie wykluczam zakupu innego wariantu zapachowego - Stara Mydlarnia ma sporą ofertę peelingów, zarówno solnych, jak i cukrowych. Na myśl o niektórych z nich, cieknie mi ślinka :).

Skład: Sodium Chloride, Salt Form Dead Sea, Glycine Soya Oil, Helianthus Annuus Seed Oil, Parfum, b-ter-Butyl-alpha Methylhydrocinnamal, Hexylcinnamaldehyde, Linalool, Isomethyl-alpha-ionone, BHT.

Cena: ok. 30 zł/250 ml
Dostępność: sklepy Stara Mydlarnia (np. Wrocław, ul. Odrzańska), drogerie Natura
Ocena: 4/5

W stronę słońca. Vichy Capital Soleil SPF 50 Mattifying face fluid

$
0
0
"Dziecko, wyjdź trochę na słońce, wystaw plecy, nabierz koloru" - każdego lata mama powtarzała to zdanie jak mantrę. Kręciła głową, gdy dziecko, siedziało w wodzie, a zaraz po wyjściu z niej zwiewało w poszukiwaniu cienia. Dziecko uparte, ale słońce bardziej cwane. Koniec końców dziecko wracało do domu z białymi nogami (może je nasmarować olejem, a one i tak się nie opalą) oraz brązową twarzą i dekoltem. Jak dziecko było małe, to nie widziało w tym problemu, ale jak trochę podrosło i się naczytało...

Nigdy nie czułam specjalnej potrzeby używania filtrów, ale w czasie niedawnego szału na zabezpieczanie skóry przed promieniami słonecznym i modą na "porcelanę", zdecydowałam się zaznajomić z tym tematem. W międzyczasie postanowiłam też zabawić z kwasami, więc filtrowa fanaberia stała się wręcz koniecznością. Po wypróbowaniu w okresie letnim smalcu z Dermedic, zdecydowałam się poszukać czegoś, co nie sprawi, że moja twarz będzie wyglądała jak, smażona na podwójnej porcji tłuszczu, frytka. Padło na zbiorowo uwielbiany filtr marki Vichy.

W przeciwieństwie do Dermedic, kosmetyk Vichy nie jest tłusty. Z pozoru wydaje się zwyczajny, ani taki, ani owaki, ot zwykły krem. Jednakże po rozsmarowaniu pokazuje swoje prawdziwe oblicze - "gumuje" na twarzy, trzeba go szybko rozprowadzać, żeby nie zastygł. Nie ma problemów z jego rozsmarowywaniem, ale czuć lekki opór. Zastyga do ładnego matu, ale nie wysusza przy tym. Mam wrażenie, że dzięki temu jest całkiem niezłą bazą pod makijaż - zauważyłam, że róż lepiej rozprowadza się i lepiej "przyczepia", gdy mam na twarzy ten produkt. Vichy nie bieli, nie daje efektu trupiej twarzy. Nie zapycha.

A jak z ochroną? Zeszłoroczna jesień i ciągle jeszcze trwająca zima były wyjątkowo łagodne. Słońce nas rozpieszczało. Praktycznie za każdym razem, gdy wychodziłam, musiałam aplikować ten kosmetyk. Dzięki niemu moja twarz, po zrzuceniu koloru, którego nabrała trochę latem, swobodnie sobie bladła. Mimo stosowania kwasów, nie wyskoczyły mi też żadne dodatkowe plamy (zrobiły się od czego innego :D).To działa!

Jako tako nie mogę się przyczepić do samego produktu. Niestety jest on dostępny jedynie "w sezonie" (maj-sierpień), więc w pozostałe miesiące trzeba za nim latać z wywieszonym jęzorem i z uporem maniaka przeczesywać sklepy internetowe. Ponadto jest dość drogi. Jakość wynagradza jednak wszystkie niedogodności. Polecam gorąco!

Skład: Aqua, Homosalate, Silica, Ethylhexyl Salicylate, Ethylhexyl Triazone, C12-15 Alkyl Benzoate, Bis-Ethylhexyloxyphenol Methoxyphenyl Triazine, Drometrizole Trisoloxane, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Aluminium Starch Octenylsuccinate, Octocrylenr, Glycerin, Pentylene Glycol, Styrene/Acrylates Copolymer, Potassium Cetyl Phosphate, Parfum, Caprylyl Methicone, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Alumiium Hydroxide, Caprylyl Glycol, Cinnnamomum Cassia Bark Extract, Dimethicone, Disodium EDTA, Inulin Lauryl Carbamate, PEG-8 Laurate, Phenoxyethanol, Poterum Officinale Root Extract, Stearic Acid, Stearyl Alcohol, Terephthalylidene Dicamphor Sulfonic Acid, Titanium Dioxide, Tocopherol, Triethanolamine, Xanthan Gum, Zingber Officinale Root Extract.

Cena: ok. 53 zł/50 ml
Dostepność: Super-Pharm, apteki
Ocena: 5/5

Bieg długodystansowy czy sprint? Essence Longlasting Lipstick 06 Barely There

$
0
0
Jestem szminkomaniaczką. Choć moje usta raczej nie są specjalnie "reprezentatywną" częścią twarzy i nie mam się czym szczycić, przepadam za kolorowymi sztyftami. Kolekcjonuję je namiętnie, szczególnie te "grzeczne" odcienie na co dzień. Postawiłam sobie za cel znalezienie idealnego koloru, w którym nie będę czuła się "pomalowana". Grzebię z lubością wśród ciemnych róży i od czasu do czasu przyniosę jeden z nich do domu. Czasem udaje mi się nie ulec pokusie, ale bardzo często znajduję kilka powodów, dla których kolejna szminka musi znaleźć ciepły kąt akurat u mnie. Na ten produkt Essence zdecydowałam się podczas nalotu na drogerię w celu sprawdzenia nowego asortymentu tejże marki. Jakoś tak głupio było wyjść z pustymi rękami...

Seria Longlasting to jedna z zeszłorocznych nowości w ofercie Essence. Marka oferowała wcześniej szminki, ale raczej nie były one zawodnikami długodystansowymi. Z wielką radością przyjęłam wprowadzenie przez Essence bardziej trwałych pomadek. 

Opakowanie, jak na tę markę, jest dość stonowane. Czarny plastik jest odpowiedniej grubości i sprawia, że szminka wygląda porządne. Minimalistyczne wzornictwo, bez jednorożców i wodotrysków, sprawia, że całość prezentuje się elegancko. Miły akcentem jest wytłoczone logo marki na sztyfcie i pasek obrazujący kolor.

Szminka ma dość ciekawą konsystencję. Nie przypomina maślanych pomadek z Catrice czy Bell Royal Glam. Jest też mniej kremowa niż Rimmel Lasting Finish, sprawia wrażenie bardziej zbitej. Po ustach sunie jednak bez większych problemów. Nie pachnie zbyt wyraźnie, a smakuje lekko "szminkowo".

Czy Essence udało się stworzyć produkt długotrwały? I tak, i nie. Z jednej strony szminka robi to, z czego pomadki longlasting są znane - pustoszy usta. Nie wysusza ich dramatycznie, ale ściąga skórę, sprawiając, że wargi są nieprzyjemnie pomarszczone. Z drugiej strony zawodzi na polu, na którym powinna się przykładnie wykazywać. Długotrwała szminka, która pozostaje na ustach przez dwie godziny? To jakieś żarty?

Niewesołą sytuację ratuje trochę kolor. Barely There to odcień z gatunku "moje usta tylko trochę lepsze (i ciemniejsze". Dobrze czuję się w takim neutralnym odcieniu ciemnego różu.




Choć kolory w serii longlasting zachęcają do zakupu, to radzę kupić jeden "na próbę", zanim przyniesiecie do domu połowę sklepu. Można się trochę rozczarować.

Skład: RICINUS COMMUNIS (CASTOR) SEED OIL, ETHYLHEXYL PALMITATE, POLYBUTENE, OCTYLDODECANOL, CANDELILLA (EUPHORBIA CERIFERA) WAX, POLYETHYLENE, MICA, DISTEARDIMONIUM HECTORITE, PENTAERYTHRITYL TETRA-DI-T-BUTYL HYDROXYHYDROCINNAMATE, TIN OXIDE, PARFUM (FRAGRANCE), MAY CONTAIN: CI 15850 (RED 6/RED 7 LAKE), CI 19140 (YELLOW 5 LAKE), CI 42090 (BLUE 1 LAKE), CI 45410 (RED 28 LAKE), CI 77491, CI 77492 (IRON OXIDES), CI 77891 (TITANIUM DIOXIDE).

Cena: ok. 10 zł
Dostępność: Drogeria Natura, Hebe, wybrane Super-Pharmy i Tesco
Ocena: 3-3,5/5

Szatański plan - kupuj taniej!

$
0
0

Przełom zimy i wiosny oraz lata i jesieni to ulubione chwile każdej zakupoholiczki. Od jakiegoś czasu, w tym właśnie okresie, rozmaite czasopisma zamieszczają kupony zniżkowe na zakupy. Akcje te cieszą się ogromnym powodzeniem, o czym świadczy obłożenie centrów handlowych w tych dniach. Tłumy, dzikie tłumy wszędzie. W tym roku z rabatami pierwszy ruszył Hot, do dzisiaj obowiązują kupony zamieszczone w Joyu. "Pierwsze koty za płoty" - promocje oferowane przez te wydawnictwa były dość skromne, ale już w najbliższym czasie szykują się "grubsze" akcje, podczas których coś dla siebie znajdą także maniaczki kosmetyków.

Już w przyszły weekend (22-23 marca) zaopatrzeni w magazyn Flesz (albo Viva) możemy uderzyć na:

ZikoDermo
Tutaj czeka na nas rabat w postaci 20 zł, jeżeli zakupy przekroczą 120 zł. Skromnie, ale zawsze coś. Zniżka obowiązuje też na e-zikodermo.pl (kod: 464484586724)

Bandi
Stacjonarnie napad mogą zaplanować Warszawianki, reszta Polski musi zadowolić się zakupami przez internet - zniżka wynosi 25% (kod: Flesz25)

Bath&Body Works
Kolejny przejaw dyskryminacji mieszkanek innych części kraju, BBW jest tylko w Warszawie. Kupon z Flesza uprawnia do zakupu 2 kosmetyków za grosz, jeżeli kupimy 2 w pełnej cenie. Promocją objęta jest linia Signature, a za grosz są najtańsze z wybranych przez nas produktów.

Dayli
20% zniżki na całe zakupy.

Eveline
Po wpisaniu kodu EVELINE otrzymamy 10% zniżki (kod obowiązuje od 17 do 23 marca).

Farmona
Kod VIVA obniża ceny o 20% (sklep.farmona.pl).

Flos-lek
Po wpisaniu kodu FLESZ kremy do twarzy będą tańsze o 25% (do 10 do 23 marca).

Glossybox
Pudełko za połowę ceny? Czemu nie. Szkoda, że 50% zniżki na pierwsze pudełko ważne jest tylko przy zakupie subskrypcji i pakietów (kod: GLOSSYflesz, od 21 do 23 marca).

Hean 
Atak warto przypuścić na stoiska firmowe oraz sklep internetowy marki. Jeżeli komuś uśmiecha się 20% rabatu to powinien zaopatrzyć się w ten dwutygodnik albo podczas zakupów w sklepie internetowym wpisać FLESZ (zakupy z kodem można robić już teraz, bo obowiązuje od 10 do 23 marca :).

MAC 
Tutaj niestety rabatu jako takiego nie ma (a szkoda), za to przy zakupie kosmetyków do makijażu za 150 zł, otrzymamy usługę w postaci makijażu, wartą 250 zł.

Paese 
40% to już jest coś, dlatego warto poszukać stoiska Paese w swojej okolicy (paese.pl/stoiska).

Pat&Rub 
Zniżka w wysokości 20% łączy się z innymi promocjami na patandrub.pl (kod: FLESZ)

Sephora 
Perfumeria ta oferuje 20% rabatu na kosmetyki do pielęgnacji marek na wyłączność (np. Sephora, Pat&Rub, Yes to...). Jeżeli ktoś będzie wolał zostać w przyszły weekend pod kocem, to z rabatu może skorzystać w e-sklepie (kod: FLESZ314).

ShinyBox 
15% na jedno, dowolne pudełko (kod: SHINYBOX4FLESZ).

Stenders 
Dezemka od dawna kusi ich wyrobami. Po wpisaniu kodu VF2014 będzie można je kupić 15% taniej.

Super-Pharm 
Jeżeli ktoś potrzebuje farby albo produktów do stylizacji włosów, może uzupełnić zapasy oszczędzając 25% ceny.

The Body Shop 
Przy zakupie jednego produktu, drugi, tańszy mamy za połowę ceny.

Vipera 
Punkty firmowe zapraszają do skorzystania z 20% rabatu.

12 i 13 kwietnia z Twoim Stylem (albo Grazią, w sprzedaży od 3 kwietnia) pod pachą, możemy wybrać się na spacer w poszukiwaniu:

Bandi
Identycznie jak przypadku Flesza, tylko kod do e-sklepu inny: TwojStyl2014.

Bath&Body Works
Jeżeli zakupimy minimum 2 produkty, "aktywujemy" zniżkę 40% na całe zakupy.

Dayli 
Zakupy w sieci tych drogerii będą 25% tańsze.

Koliber Drogerie
Tutaj zapłacimy 15% mniej.

Golden Rose
20% rabatu na całe zakupy na stoiskach firmowych i na goldenrose.pl (kod: TwojStyl2014)

Inglot
Poza akcesoriami zniżka (20%) obejmuje cały asortyment marki. Można z niej skorzystać także w sklepie internetowym (inglot.pl) po wpisaniu TwojStyl2014

L'occitane
Może któryś przedsiębiorczy króliczek oszczędzi na prezentach 15% :).

Mydlarnia u Franciszka
Za mydło bez powidła 20% mniej.

Organique 
Kosmetyki tej popularnej marki będą objęte rabatem w wysokości 20%. 

Phenome
W sklepach stacjonarnych (stolnica :D i Poznań) kosmetyki uwielbiane przez blogerki będą tańsze o 25%. Reszta towarzystwa może wklepać TwojStyl2014 i cieszyć się z takiej samej zniżki na phenome.pl

Stenders
25% przy zakupie minimum dwóch produktów w sklepach stacjonarnych, oraz 20% w e-sklepie (kod: TwojStyl2014).

Super-Pharm
Za dermokosmetyki zapłacimy 25% mniej.

The Body Shop
40% przy zakupie 2 maseł do ciała o pojemności 200 ml.

Yves Rocher
30% na jeden kosmetyk (bez zielonych punktów), przy zakupach od 59 zł tusz w prezencie - sklepy stacjonarne i e-sklep (STYL04).



Chyba skorzystam podczas obu zakupowych weekendów i napadnę na Paese oraz Super-Pharm. A które rabaty wam wpadły w oko? Co sądzicie o takich promocyjnych akcjach? Bierzecie w nich udział?

Skóra w formie. SVR Lysalpha Active Creme

$
0
0
Gdyby ktoś powiedział mi rok temu, że moim ulubionym działem Super-Pharmu stanie się dział z demokosmetykami, chyba kazałabym mu się popukać w głowę. Mocno. Tymczasem od kilku miesięcy potrafię oglądać półki z tymi produktami przez dłuższą chwilę. Panie konsultantki nie dadzą człowiekowi pomedytować w spokoju i zawsze jakaś spieszy z pomocą. Zdecydowałam się na udzielenie kredytu zaufania jednej z nich i zamiast Effaclaru DUO, popędziłam do kasy z kremem SVR.

Spotkałam się z opiniami, że SVR produkuje świetne kosmetyki, ale jest marką niedocenianą. I coś w tym jest, bo nawet podczas promocji - 40%, konsumenci chętniej sięgają po Vichy, Biodermę i LRP. Za to półka SVR zwykle ugina się pod naporem opakowań. Czy warto dać tej marce szansę?

Spośród gamy kosmetyków do cery zanieczyszczonej wybrałam, za namową pani konsultantki, krem aktywny. Ponieważ przedstawiła go ona jako konkurenta Effaclaru DUO, więc musiałam go wypróbować.

Produkt ten znajduje się w prostej tubie z grubego plastiku, o której nie warto się rozpisywać. To opakowanie świata nie zmieni.

Krem ma przyjemną, kremowo-żelową konsystencję, z naciskiem na tej pierwszy człon. Ma więcej "kremu w kremie" niż dość rzadki, żelowy Effaclar. Rozprowadza się bez większych problemów. Nie zostawia na skórze oblepiającej warstwy, wchłania się do matu. Dobrze współpracuje z podkładami, można na niego bez problemu nałożyć produkty w formie płynnej i sypkiej.

W kwestii działania, choć zużyłam dwie tubki tego kremu, nie mogę ogłosić się ekspertem. Proszę czytelników o wzięcie pod uwagę tego, że po SVR sięgnęłam, gdy moja cera była jako tako ustawiona, bowiem po kuracji Effaclarem DUO. Nie wiem więc, jak sprawdzi się ten produkt w pierwszej linii ataku na zaminowaną twarz.

Kosmetyk ze stajni SVR poradził się świetnie, jeżeli chodzi o "utrzymanie pokoju" na skórze. Przez cały okres jego stosowania na czole nie wyskoczyła mi ani jedna krosta, nie pojawiło się też syfiaste bindi między brwiami. Byłam zachwycona stanem cery w tym rejonie. Zapomniałam też o wulkanach na brodzie i większej części policzków. Czasem potrafiło mi wyskoczyć coś w okolicach oka, ale to było sporadyczne zjawisko. Natomiast krem poległ w walce ze skórą na nosie - zaskórniki i rozszerzone pory nie dały za wygraną (choć były trochę spacyfikowane). Podobało mi się, że pomimo widocznego działania antypaskudowego, kosmetyk nie był agresywny dla skóry. Nie podrażnił cery, ani jej nie wysuszył; wręcz lekko ją nawilżał.

Minusy? Oprócz ceny, która jest wadą wszystkich kosmetyków aptecznych, ogromnym problemem jest zapach tego produktu. Nos jak nos, każdy czuje inaczej, ale gdy czytam, że ten krem ładnie pachnie, to coś mi się przewraca w żołądku. Po jakimś czasie człowiek przyzwyczaja się do zapachów i nie wyczuwa ich aż tak, ale pierwszy tydzień z SVR był dla mnie ciężki. Ten krem pachnie nieprzyjemnie, trochę plastikowo, Effaclar DUO to przy nim perfumy...

Myślę, że wrócę jeszcze do tego produktu. Może nie jest idealny, ale potrafił utrzymać moją cerę w ryzach. Syndrom odstawienia nie jest przyjemny :(.

Skład: Aqua, Gluconolactone, Ethylhexyl Stearate, Myristyl Alcohol, Glycerin, Glyceryl Stearate, Cetyl Alcohol, Sodium Hydroxide, Salicylic Acid, Butylene Glycol, Methyl Methacylate Crosspolymer, Dicaprylyl Carbonate, Cyclopentasiloxane, PEG-75 Stearate, Zinc PCA, Myristyl Glucoside, Tephrosia Purpurea Seed Extract, Silica DimethylSilylate, Dextrin Palmitate, Xanthan Gum, Squalana, Palmitic Acid, Steareth-2-, Ceteth-20, Phanoxyethanol, Parfum.

Cena: ok. 31-56 zł/40 ml
Dostępność: Super-Pharm, apteki (np. internetowe: Gemini, Słonik, Melissa, Ziko)
Ocena: 4-4,5/5

Dokładkę mizerii? BarbraPro Płyn micelarny do demakijażu oczu i twarzy

$
0
0
Mawiają, że "co się odwlecze to nie uciecze". Zawsze zadziwia mnie fakt, że wszelkie przysłowia i porzekadła tak często się sprawdzają. Fascynujące, prawda :D?

Gdy pierwszy raz, kilka lat temu, spotkałam się z marką Colour Alike, zaśliniłam się na widok ich lakierów. Choć kolory były niesamowicie kuszące, to jednak nie uległam ich czarowi. Z prostej przyczyny: można było je zamówić tylko przez internet. Nie lubię kupowania w sieci z prostej przyczyny, którą są koszty wysyłki. Zamawiać lakier i płacić za transport więcej niż on kosztuje? W życiu!

Po pewnym czasie odkryłam, że firma produkująca lakiery CA ma w swojej ofercie drugą, pielęgnacyjną markę. BarbraPro była dla mnie bardziej dostępna, bo mogłam ją zamówić w jednej z sieci aptek. Po przeanalizowaniu asortymentu wybrałam kilka produktów (tonik do paznokci, balsam do ust i odżywkę do paznokci). Wybór był trudny, zwłaszcza, że miałam ochotę na jeszcze jeden kosmetyk. Jednak zwyciężyło skąpstwo i zrezygnowałam z zakupu maleńkiego płynu micelarnego za kwotę ok. 12 zł. W takiej cenie mogłam nabyć dwa razy większy płyn Bourjois. Micelarny wytwór Barbry cały czas siedział mi w głowie. Gdy "ochota" nabrała mocy urzędowej i zdecydowałam się wyskoczyć z kilkunastu złotych na tego malucha, to okazało się, że apteka zrezygnowała ze sprzedaży tej marki. Cóż, często zdarza się tak, że gdy czegoś chcę to zmienia to formułę/zostaje wycofane/jest niedostępne. 

Pewnie nie nabyłabym tego płynu, gdyby nie wigilijna promocja w sklepie Colorowo, który na gwiazdkę podarował swoim klientom 40% rabatu. Nooo, to ja rozumiem. Załadowałam koszyk różnymi pierdołami i przy tej okazji wpadł też ON, płyn micelarny.

Produkt znajduje się w niewielkiej, przezroczystej, zakręcanej butelce. Klapka byłaby lepsza, ale dramatu nie ma, z korkiem też da się żyć :). Dziurka, przez którą dozuje się produkt jest nieduża, przez co zmniejsza się ryzyko wylania połowy kosmetyku na wacik.

O konsystencji też nie ma się co rozpisywać. Woda to woda :D. Ta w tej butelce, jeżeli opakowanie spadnie, to trochę się s(w)pienia. Na szczęście płyn sam z siebie nie pieni się na twarzy. Nie pozostawia też na niej klejącej warstwy. Sprawia, że skóra jest odświeżona. Nie podrażnia cery. Zmywa naprawdę dobrze, świetnie sprawdza się do oczyszczania twarzy o poranku (w nocy moje alter ego chyba pracuje w kopalni). Radzi sobie z makijażem twarzy, nie ma problemów z usunięciem podkładu, pudru i różu. 

Kredki, eyeliner, ciemna szminka, tusz

Trochę zawodzi w przypadku oczu - producent obiecuje usuwanie tuszy wodoodpornych, a płyn nie do końca daje sobie radę z maskarami tego rodzaju. Z niewodoodpornymi produktami dogaduje się bez większych problemów. Mam też małe zastrzeżenia odnośnie delikatności w przypadku oczu - początkowo trochę szczypał, w późniejszym okresie też kilka razy mi dopiekł.

Wodoodporny tusz, tint
Na koniec zostawiłam to, co mnie urzekło w tym produkcie: zapach. Do niedawna nie przepadałam za ogórkiem, a teraz pochłaniam to warzywo w ilościach hurtowych. Z uwagi na swoje uprzedzenia smakowe, nie byłam wcześniej fanką zapachu ogórka, a obecnie go uwielbiam. Ten płyn pachnie świeżymi ogórkami. Uwaga! Ten aromat pobudza apetyt, więc warto zmyć makijaż/oczyścić twarz przed kolacją/śniadaniem :D.

Marka BarbraPro stworzyła naprawdę dobry płyn micelarny. Z chęcią bym do niego wróciła, gdyby kosztował mniej lub w obecnej cenie była większa pojemność. Szkoda też, że kosmetyki Barbry i CA nie są bardziej dostępne (choć we Wrocławiu lakiery CA i tonik do paznokci Barbry można dostać w Mydlarni Wrocławskiej).

Skład: Aqua, Propylene Glycol, PEG-6 Caprylic/Capric Glycerides, Betaine, Cucumis Sativus Fruit Water, Cucumis Sativus Juice, Panthenol, Allantoin, Cetrimonium Bromide, Disodium EDTA.

Cena: ok. 14 zł/125 ml
Dostępność: colorowo.pl
Ocena: 4/5

Odrobina wolnej przestrzeni. Zużycia marca

$
0
0
Czy dzisiejszego poranka wy też czuliście się okradzeni? Kto mi ukradł tę godzinę snu, ja się pytam, no kto :D? Zmiana czasu zawsze krzyżuje mi szyki i przez kilka dni chodzę lekko zakręcona. Jednak nie jest w stanie całkowicie wybić mnie z równowagi i pewne kwestie pozostają niezmienne, m.in. prezentacja zużyć na koniec miesiąca. Choćby się waliło i paliło "brudy" trzeba wywlec :D!


Było: Alverde Sensitivshampoo Birke Salbei - używałam tego produktu przez cały marzec, a tak na dobrą sprawę, niewiele jestem w stanie na jego temat napisać. Aż ciśnie się na klawiaturę, że to szampon jak szampon. Muszę się jeszcze zastanowić nad swoimi uczuciami do niego.

Jest. Yves Rocher Delikatny szampon z wyciągiem z hamamelisu.


Było: L'oreal Liss Unlimited - profesjonalne produkty marki L'oreal są mi od dawna znane, ponieważ moje ciotki używają ich namiętnie. Podczas jednej z ostatnich wizyt u rodziny podprowadziłam małą maskę wygładzającą, która zachwyciła mnie po pierwszym użyciu. Bywa jednak w życiu tak, że po gwałtownej miłości od pierwszego wejrzenia, dochodzi do szybkiego rozstanie. Tak się sprawa miała z tą maską; początkowo byłam nią oczarowana, ale z czasem przestała mi się podobać. 
Powodem takie obrotu sprawy może być to, że ten produkt jedynie obciąża włosy, dając wrażenie ich wygładzenia. O ile wygląda to nawet nieźle w przypadku, gdy maska ląduje na włosach po nawilżającej odżywce, tak samodzielnie nie radzi sobie najlepiej. Włosy są suche, choć gładkie. Szkoda.

Jest: Alverde Glanzhaarkur Zitrone Aprikose.


Było: BarbraPro Płyn micelarny - dobry kosmetyk o niezbyt korzystnej relacji ceny do pojemności. Poświęciłam mu całą poprzednią notkę - jeżeli ktoś jest zainteresowany jego recenzją to zapraszam.

Jest: Celia Kolagen Tonik do oczyszczania i odświeżania cery.


Było: Vichy Capital Soleil Spf 50 - chroni i nie zostawia tłustej warstwy na twarzy. Dobrze współpracuje z makijażem. Będę na niego polowała! Recenzja znajduje się TU.

Jest: Ziaja Matujący krem do twarzy Spf 50 - jak on jest matujący, to ja jestem Kleopatrą :D.


Było: Fitokosmetik Błękitna glinka wałdajska - muszę przyznać, że nie dostrzegłam istotnej różnicy w działaniu między glinką zieloną a błękitną (która też ma zielony kolor, ale to szczegół). Błękitne błotko miało regenerować i ujędrniać, ale nie zauważyłam działania tego rodzaju. Glinka wałdajska oczyszcza równie dobrze jak kambryjska zielona, pozostawia skórę czystą, zwęża pory, ale jest od swojej koleżanki mniej ściągająca.

Jest: Organique Ghassoul Clay Powder.


Było: DermoPharma+ Deep Cleansing Nose Pore Strips - niezłe plastry oczyszczające, wydaje mi się, że są lepsze od Purederm i wyciągają trochę więcej. Niestety ich zakup jest mniej opłacalny, bo za 2 sztuki płacimy 7 zł, podczas gdy 6 sztuk tych z Purederm można dostać w Hebe za 13 zł (w biedronkowej promocji były po 7 zł za kartonik)

Jest: Purederm Botanical Clinic Nose Pore Strips.


Było: Zrób Sobie Krem Naturalny Olej Awokado - moja szyja pokochała olej awokado. Odkąd go używam, skóra w tym rejonie jest miękka i dużo gładsza. Jestem na tak!

Jest: Aromaoils Naturalny Olej Awokado.


Było: Nivea Double Effect, Hawaiian Flower&Oil - żele Nivea to pewniaki w mojej łazience. Pięknie pachną i nie wysuszają skóry. 

Jest: Palmoliwe Aroma Therapy Sensual.


Było: Stara Mydlarnia Salt Peeling Spa&Wellness - agresywny zawodnik, wykrywacz podrażnień i wszelkich uszkodzeń skóry. Nie pachniał zbyt przyjemnie, ale ścierał nieźle, a dodatkowo rewelacyjnie pielęgnował skórę. Kuszą mnie inne warianty zapachowe, więc być może Stara Mydlarnia ponownie zawita w moje progi. Pełną recenzję peelingu solnego znajdziecie TU.

Jest: Oriflame Swedish Spa Exfoliating Body Scrub - tej marmoladzie nie wróżę kariery w roli peelingu.


Było: Wellness&Beauty Badesalz Mohn&Organgebluete - mak i apetyczna pomarańcza uśmiechały się z opakowania, więc wrzuciłam tę sól do koszyka. W łazience się rozczarowałam. Rozwodniony zapach wody po kwiatkach to nie moja bajka. Plus za barwienie wody na kolor pomidorówki. Nie kupię ponownie.

Jest: BeBeauty Spa Energizująca sól do kąpieli Bursztyn - kupiłam dwie sole z Biedronki kilka miesięcy temu i ciągle o nich zapominam. Muszę się zaopatrzyć w jakąś lecytynę albo coś :D...


Bez niego zużycia nie byłyby kompletne :D.

W tym miesiącu nie dostanę najwyższej oceny za prezentację zużyć. Może nie jest tego zbyt dużo, ale powoli wychodzę z zapasów pielęgnacyjnych. Byle do przodu! A wam jak poszło?
Viewing all 404 articles
Browse latest View live