Klient nasz pan - powoli zdaje się, że marki kosmetyczne zaczynają rozumieć sens tych słów. Firmy produkujące kosmetyki kolorowe namiętnie podążają za trendami i wprowadzają nowe, coraz to odważniejsze kolory kredek czy szminek. Dobrze się dzieje także na gruncie pielęgnacji, także tej drogeryjnej. Miło widzieć, że niektóre marki wychodzą na przeciw potrzebom klienta, także temu, który ma problemy skórne. W 2014 pojawiła się nowa seria Ziai, Bielenda także nie pozostała w tyle. Kosmetyki z obu tych linii niemalże od razu stały się hitami. Ziaja mnie nie zachwyciła, czy Bielenda też była nadmuchanym balonikiem?
Choć serum korygujące zdaje się być przeznaczone do skóry problematycznej, to jednak wchodzi w skład linii produktów Anti-age, więc producent wskazał, że można spodziewać się odmłodzenia o 10 lat. 10% kwasu, dekada mniej z twarzy, ale 30 zł z portfela.
Serum znajduje się w szklanym opakowaniu z pipetą. Ryzykowny typ opakowania do trzymania w łazience - odradzam półkę pod lustrem, szczególnie, jeżeli wszystko pali wam się w rękach :). Załączona pipeta chodzi bez zarzutu, można nią nabrać odpowiednią ilość produktu (nie jest to takie oczywiste, w serum Avy trzeba było się bawić dwa razy).
Produkt Bielendy jest kosmetykiem na bazie wody, więc odnośnie konsystencji również nie mam zbyt wiele do napisania - to po prostu woda, nie żel, nie olejek, nie krem. Z uwagi na formułę serum szybko wsiąka w skórę, ale pozostawia delikatną, lekko klejącą (minimalnie, ale jednak) warstwę. Nadaje się pod makijaż. W jego zapachu wyraźnie wybijają się cytrusowo-plastikowe nuty, ale nie są one drażniące - aromat nie jest mocną stroną tego produktu.
Przechodzę do najważniejszego - działania. Producent wskazuje, że serum można używać samodzielnie lub pod krem, codziennie lub 2-3 razy w tygodniu, zostawić na skórze lub zmyć. Opcji stosowania jest sporo, ja zdecydowałam się początkowo na 3 razy w tygodniu, potem wsmarowywałam je codziennie wieczorem. I co? Ciśnie mi się na klawiaturę "jajco", choć to nie do końca prawda.
Zacznę od tego, że najprawdopodobniej zbyt wiele oczekiwałam od tego produktu. Po entuzjastycznych recenzjach spodziewałam się diametralnej i ekspresowej zmiany wyglądu skóry. Początkowo moja cera zareagowała "tak jak powinna": pojawiły się drobne diody na znak oczyszczania. Dobra nasza! Ale ropniaki zniknęły w przeciągu 1,5 tygodnia, po ich wyparowaniu nie widziałam większej różnicy "przed i po". Taki okres czasu nie jest jednak miarodajny do rzetelnej oceny działania, więc używałam serum dalej. Wcierałam, nakładałam, wklepywałam... I tak przez 2,5 miesiąca. Przez ten czas zaobserwowałam jedynie, że serum zaczęło przesuszać skórę. Nie było efektu wow, co nie oznacza, że Bielenda całkowicie poległa. Po skończeniu butelki przeprowadziłam intensywne obserwacje skóry. Nie ma cudownego objawienia jak w przypadku Effacaru Duo, ale cera jest wyraźnie czystsza. Zmniejszyła się ilość makaronu, który beztrosko produkował mój nos. Zwęziły się trochę pory na nosie i policzkach. Rzadko pojawiają się pryszcze, nawet gdy wciągnę tabliczkę czekolady. Skóra wygląda lepiej, trochę mniej się przetłuszcza. Ale przebarwienia są dalej, nie zbladły nawet o pół tonu.
Mam mieszane uczucia w stosunku do tego produktu. Niby coś tam zdziałał, ale jakoś te efekty nie są porywające. Walczę dalej.
Produkt Bielendy jest kosmetykiem na bazie wody, więc odnośnie konsystencji również nie mam zbyt wiele do napisania - to po prostu woda, nie żel, nie olejek, nie krem. Z uwagi na formułę serum szybko wsiąka w skórę, ale pozostawia delikatną, lekko klejącą (minimalnie, ale jednak) warstwę. Nadaje się pod makijaż. W jego zapachu wyraźnie wybijają się cytrusowo-plastikowe nuty, ale nie są one drażniące - aromat nie jest mocną stroną tego produktu.
Przechodzę do najważniejszego - działania. Producent wskazuje, że serum można używać samodzielnie lub pod krem, codziennie lub 2-3 razy w tygodniu, zostawić na skórze lub zmyć. Opcji stosowania jest sporo, ja zdecydowałam się początkowo na 3 razy w tygodniu, potem wsmarowywałam je codziennie wieczorem. I co? Ciśnie mi się na klawiaturę "jajco", choć to nie do końca prawda.
Zacznę od tego, że najprawdopodobniej zbyt wiele oczekiwałam od tego produktu. Po entuzjastycznych recenzjach spodziewałam się diametralnej i ekspresowej zmiany wyglądu skóry. Początkowo moja cera zareagowała "tak jak powinna": pojawiły się drobne diody na znak oczyszczania. Dobra nasza! Ale ropniaki zniknęły w przeciągu 1,5 tygodnia, po ich wyparowaniu nie widziałam większej różnicy "przed i po". Taki okres czasu nie jest jednak miarodajny do rzetelnej oceny działania, więc używałam serum dalej. Wcierałam, nakładałam, wklepywałam... I tak przez 2,5 miesiąca. Przez ten czas zaobserwowałam jedynie, że serum zaczęło przesuszać skórę. Nie było efektu wow, co nie oznacza, że Bielenda całkowicie poległa. Po skończeniu butelki przeprowadziłam intensywne obserwacje skóry. Nie ma cudownego objawienia jak w przypadku Effacaru Duo, ale cera jest wyraźnie czystsza. Zmniejszyła się ilość makaronu, który beztrosko produkował mój nos. Zwęziły się trochę pory na nosie i policzkach. Rzadko pojawiają się pryszcze, nawet gdy wciągnę tabliczkę czekolady. Skóra wygląda lepiej, trochę mniej się przetłuszcza. Ale przebarwienia są dalej, nie zbladły nawet o pół tonu.
Mam mieszane uczucia w stosunku do tego produktu. Niby coś tam zdziałał, ale jakoś te efekty nie są porywające. Walczę dalej.
Skład: Aqua, Mandelic Acid, Lactobioncic Acid, Niacinamide, Sodium Hyaluronate, Allantoin, Hydroxyethylcellulose, Polysorbate 20, Ethylhexylglycerin, Phenoxyethanol, Parfum, Butylphenyl Methylpropional, Hydroxycitronellal, Limonene, Linalool.
Cena: ok. 30 zł/30 g
Dostępność; Drogerie Natura, Hebe, Rossmann
Ocena: 3,5-4/5