Zawsze mądry Polak po szkodzie. Trzeba sobie napytać jakiejś biedy, żeby skierować uwagę na potencjalne niebezpieczeństwa. Przez ostatnich kilka tygodni miałam jakąś wyjątkowo złą passę, prześladujący mnie pech przeszedł sam siebie. W końcu nie może być zbyt nudno i od czasu do czasu potrzebna jest jakaś odmiana :). Marzec był miesiącem psucia sobie dłoni - poważnej awarii uległa lewa, ale ramię w ramię schły obie. Trzeba było jakoś temu zaradzić. Nie byłam pewna przyczyn takiej Sahary na skórze, dlatego odstawiłam prawie wszystko, co miało styczność z dłońmi (miałam wolne od mycia talerzy :D) i wyruszyłam do drogerii w poszukiwaniu kremu, który będzie rycerzem na białym koniu. Jakiś czas temu upatrzyłam sobie jeden z kremów Tołpy, ale jego regularna cena (14 zł) nie przekonała mnie do zakupu. Jednak w czasie mojego polowania produkty do rąk z serii Botanic były w promocji, więc bez długich rozważań poleciałam po krem. Nie udało mi się dorwać wariantu, który wpadł mi w oko, ale nie wyszłam z pustymi rękoma. Jako że powoli zaczynam się sypać (i to dosłownie!), postawiłam na wersję z czerwonym ryżem, dedykowaną skórze dojrzałej.
Krem znajduje się w plastikowej, porządnie wykonanej tubie z klapką. Klapka nie nakrętka, nie ucieknie, więc w pełni satysfakcjonuje mnie to rozwiązanie. Opakowanie produktu nie jest innowacyjne, więc nie widzę sensu poświęcać mu większej uwagi.
Nie ukrywam, że czynnikiem, który sprawił, że do koszyka wpadł właśnie ten produkt, było określenie go przez producenta mianem kremu-maski. Uroiłam sobie, że wobec tego konsystencja kosmetyku będzie bardziej treściwa niż standardowego kremu do rąk. Ubzdurałam sobie, że Tołpa będzie gęsta, może nawet pozostawiająca tłustawy film (coś jak parafinowa maska Bielendy). Tymczasem z tubki wypłynął najzwyczajniejszy w świecie krem. W dodatku rzadszy i lżejszy niż używany wcześniej przeze mnie Essence. Tego się nie spodziewałam. Co więcej, krem nie zostawia tłustej warstwy i właściwie błyskawicznie się wchłania. Lekkość formuły wzbudziła we mnie wątpliwości odnośnie obiecywanego regenerowania. Dość ciekawie pachnie, trochę ryżem, trochę ziemią, ale nie jest to nieprzyjemny aromat.
Moje obawy okazały się zupełnie nieuzasadnione. Pomimo swojej lekkości, krem działa (jak natura chciała :D). W trzy dni doprowadził moje pokancerowane dłonie do stanu używalności (okazało się, że uczulił mnie proszek). Świetnie zregenerował skórę w tamtym czasie. Nie podrażnia, nie zaognia już podrażnionej skóry. Ponadto bardzo dobrze nawilża dłonie i sprawia, że skóra jest odczuwalnie bardziej elastyczna. Nie spodziewałam się, że takie mleczko może mieć aż tak dobre właściwości. Efekt gładkich dłoni jest całkiem długotrwały, choć obawiam się, że jedna aplikacja na dobę to może być za mało :).
Niby chuchro (pod względem konsystencji), a ma siłę rażenia. Z przyjemnością sięgam po tę uroczą tubkę, która wypluwa już resztki kremu. Szkoda, że nie jest trochę tańszy - 15 zł to dla mnie trochę dużo, jak na krem do rąk. Jeżeli trafię na promocję, to chyba zrobię solidny zapas.
Cena: ok. 14 zł/75 ml
Dostępność: Rossmann, Hebe
Ocena: 4,5/5