Produkty do pielęgnacji są do zużycia, a te do makijażu - do używania. Zawsze powtarzam sobie to zdanie, gdy patrzę na swój podręczny karton z kolorówką i zaglądam do drugiego z mniej lubianymi produktami. To taka mantra, o której myślę także podczas przeglądania kuszących zdjęć nowości i wrzucania kolejnej szminki do koszyka.
Do niedawna za jedyny słuszny rodzaj cieni uważałam prasowane. Sypkie? Ble. W musie? Ble. Ale ponieważ lubię ułatwiać sobie życie, nie znoszę machać pędzelkami, w zeszłym roku przygruchałam cień w musie z Essence. Bardzo podobało mi się to, że wsadzałam palca do słoiczka, mazałam paluchem po powiece i makijaż gotowy. Żadnego nakładania bazy, machania pędzlami, rozcierania i prania narzędzi tortur. Żyć, nie umierać. Gdy na blogach dziewczyny wrzuciły zapowiedzi nowości z Maybelline w postaci kremowych cieni w słoiczku, byłam mocno zaintrygowana. Ucieszyłam się, gdy ten cień trafił do mnie za sprawą Urban :).
Opakowanie należy do tych, które nie zginą w kosmetyczce. Dość ciężki słoik z grubego szkła jest łatwy od odnalezienia. Plastikowa zakrętka zwieńczająca opakowanie robi wrażenie lichej w porównaniu z jej szklanym partnerem. Ale nie uległa zniszczeniu. Słoik jest wytrzymały - kilka razy mi spadł i nie ma na nim nawet najmniejszej rysy. Gwint opakowania jest szeroki, bez problemu można tam władować grubego palucha.
Cień ma zbitą konsystencję. Nie przypomina miękkiego masła, jak produkt z Essence. Pomimo, że twardy z niego zawodnik, kolor nabiera się łatwo, dobrze przyczepia się do skóry, w jego wydobycie nie trzeba wkładać dużej siły. Nie ma problemu z aplikacją cienia na powiece, rozprowadzanie go na całej powierzchni nie sprawia kłopotu.
Teoretycznie aplikacja nie spędza snu z powiek, ale jej technika ma ogromne znaczenie dla oceny trwałości produktu. Przez kilka miesięcy nakładałam cień palcem. Efekt? Zrolowany produkt, zła jak osa, rozcierałam po około 2 godzinach. Dramat. Zastanawiałam się, co z moimi powiekami jest nie tak, skoro u wszystkich innych dziewczyn cienie z Maybelline notorycznie trafiają do ulubionych produktów. Dopiero Atqa podszepnęła, że u niej te cienie nakładane palcem też się rolują, ale gdy użyje pędzla, to trzymają się cały dzień. Postanowiłam dać temu produktowi ostatnią szansę. Kupiłam więc w Hebe najtańszy pędzel z syntetycznego włosia i zaczęłam nakładać nim cień (pędzel Sense&Body jest trochę miękki, więc żeby nałożyć na niego produkt, trzeba włożyć odrobinę wysiłku). I już zrozumiałam, dlaczego inne dziewczyny tak kochają te cienie. Color Tattoo zaczął wykazywać rewelacyjną trwałość - stracił na intensywności delikatnie zrolował się po 8 (!) godzinach, po 12 nadal był widoczny. Nie utrzymuje się może tej doby, ale 8 godzin w niezmienionym stanie to świetny wynik - szczególnie w przypadku tłustej powieki. Chcę więcej!
Moją chęć posiadania większej ilości "tatuaży" studzi skutecznie uboga paleta kolorystyczna w Polsce. O ile wiem, że na pewno dokupię jeszcze jeden odcień, tak pozostałe nie zachęcają. Niby jest 9 odcieni w ofercie, a tak naprawdę nie ma z czego wybierać. Może przy okazji wizyty w DM, skuszę się na kolor Pomegranate. Szkoda, że nie można u nas dostać w ciekawszych odcieniach dostępnych w Stanach.
Kolor Bad to the Bronze (u nas dostępny pod nazwą On and on bronze), to najciekawszy odcień w ofercie. Świetny dla niebieskookich, brąz podszyty złotem i rudością. Bardzo ładnie podkreśla moje ślepia i za to go uwielbiam.
![]() |
Po prawej: Maybelline Color Tattoo Po lewej: EDM In the garden |
Mimo początkowych perypetii, związek z Maybelline Color Tattoo uważam za bardzo udany. To świetny produkt dla tych, którzy lubią oszczędzić trochę czasu, a nie chcą rezygnować z malowania oczu. Czasami obsłużenie całego rynsztunku rano boli :D.
Cena: ok. 25 zł/4g
Dostępność: Rossmann, Natura, Super-Pharm, Hebe
Ocena: 4,5-5/5