Jakiś czas temu chwaliłam się, że dzięki blogom i szeroko dostępnym opiniom na temat kosmetyków w internecie, rzadko kiedy zdarza mi się kupować produkty, które można określić mianem bardzo nieudanych. Masz ci babo placek, wykrakałam. Ostatnimi czasy moja kosmetyczka wzbogaciła się o kilka produktów, których nie mogę określić innym mianem niż "buble".
Wiem, że niektórzy nie lubią określania czegoś mianem "bubla", ponieważ u innej osoby to coś może się sprawdzić. Dla mnie jest to jasne, że jeżeli coś właśnie tak tytułuję, to opinia ta wynika to z mojego doświadczenia i stanowi wyrażenie moich uczuć. Podobnie rzecz ma się z ulubieńcami.
Skoro już przebrnęłam przez kwestie wstępne i terminologiczne, to czas zabrać się za sedno posta, czyli rzeczone paskudy.
Tego lata moim antyulubieńcem jest depilacja. Tak, dobrze przeczytaliście. Wolę już chodzić z krzakami na nogach i pod pachami niż zabierać się za proces "koszenia". W dużej mierze jest to wina produktów, na które "wdepnęłam".
Bardzo lubię długopisy marki Bic, dobrze mi się nimi pisze. Nie wiem jednak, dlaczego chwyciłam w drogerii maszynki Bic Pure3 Lady. Z sentymentu? Bo ogłupiła mnie promocja na nie? Pewnie oba czynniki miały wpływ na to, że pewnego pięknego dnia wróciłam z paczką zielonych maszynek. Następny dzień nie był już taki piękny. Z bardzo prostej przyczyny - w ruch poszły niewinnie wyglądające, zielone tasaki. To, co to badziewie robi, przechodzi ludzkie pojęcie. Tak poharatanych nóg nie miałam nigdy, nawet w dzieciństwie na łydkach nie zamieszkiwała tak liczna kolonia strupów. Nieważne, czy użyłam żelu pod prysznic, odżywki do włosów, czy też pianki lub żelu do golenia - nogi za każdym razem były tak samo zmasakrowane. Miejsce po każdym włosku zakończone było strupkiem. Gdy przypadkiem drasnęłam nogę, to nie mogłam przestać się drapać. Koszmar! Za darmo bym ich nie chciała, ba, uważam, że za te męczarnie Bic powinien dopłacać do interesu.
Ponieważ w tym roku maszynki nie zdały egzaminu, zdecydowałam się na od dawna planowany krok, czyli zmianę metody depilacji. Wosk kusił mnie od miesięcy, ale bałam się, że zrobię sobie krzywdę. Oczyma wyobraźni widziałam już krwiaki na łydkach i prawie czułam okropny ból. Ciekawość była jednak silniejsza i przy okazji zakupów "na pocieszenie" w Biedronce, chwyciłam plastry Tanita.
Może ja ich nie umiem używać, może źle je rozgrzewam, może po prostu jestem za głupia na używania plastrów z woskiem. Nie wiem. Fakt jest taki, że mimo tego, że kilka razy podchodziłam do używania tego wynalazku, efekt za każdym razem był mierny. Nieważne, jak rozgrzewałam plastry. Włoski tkwiły na swoim miejscu i nie zamierzały nawet drgnąć. Za to plastry zapewniły inne efekty specjalne. Moim ulubionym momentem depilacji była chwila, gdy plaster po oderwaniu został goły, a na łydce został smerfny wosk, który za nic nie chciał zejść. Bałam się, że ten niebieski glut zostawi mi niebieską pamiątkę. Czego ja nie robiłam, żeby się tego pozbyć. Załączona do tego zestawu oliwka w ogóle się nie przydała, nie pomagała w usuwaniu resztek, chyba pełni ona rolę ozdoby. Wosk siedział dalej. W końcu, po długich pertraktacjach, kilku peelingach, a w końcu żmudnym skubaniu skóry, udało mi się pozbyć niebieskiej mazi. Nigdy więcej!
Nigdy nie byłam dużą fanką marek bardzo popularnych. Produkty Nivea, Garnier i Dove niespecjalnie mnie rajcowały. Jednak postanowiłam się przeprosić z okupantami półek w każdej drogerii i każdym markecie, i zaczęłam wprowadzać do swojej pielęgnacji świetnie znane ogółowi, mniej bliskie mi samej, marki. Na blogach od jakiegoś czasu migały mi produkty Dove, dlatego zdecydowałam się spróbować zaprzyjaźnić się z tą marką.
Jak wiecie, lubię testować antyperspiranty. Mam problem z potliwością, dlatego szukam skutecznej ochrony. Nie wiem, dlaczego zdradziłam ulubionego Garniera Invisi Mineral Calm (wybacz mi, skarbie :D), najpierw ze słabą kulką Yves Rocher, a następnie z równie "udanym" wytworem z Dove.
Dove Invisible Dry miał szansę przypaść mi do gustu. Pomijając obietnicę 48 godzin ochrony (drodzy producenci, nie patyczkujcie się, od razu wpiszcie 2 lata), antyperspirant, który nie brudzi ubrań, zawsze jest mile widziany. Tylko, gdyby jeszcze Dove robił, co powinien... Nie będę się czepiała tego, że zostawia żółte mazy na białych i jasnych ubraniach, w końcu producent nie namalował na opakowaniu białej ani kolorowej koszulki. Skupmy się więc na czarnych ubraniach. Ależ oczywiście, że Dove zostawia ślady. Przepiękne malownicze pręgi pysznią się na całej długości bluzek (bez względu na to, czy założę ciemną koszulkę 5, 10, 20 czy pół godziny po aplikacji). No dobra, mogę spróbować zakładać worki, zamiast obcisłej odzieży jak dla ulicznicy. Moja wina, nie ma sprawy, mogę się poprawić. Byle tylko produkt dobrze chronił. A gdzie tam. Trzy godziny to maksimum jego możliwości, zarówno pod względem ochrony, jak i zapachu. Dziękuję bardzo, wolę długotrwałe związki niż przelotne romanse.
Promocja -40%, którą jakiś czas temu uraczył nas Rossmann, a która obejmowała kosmetyki kolorowe i pielęgnację twarzy, również przyczyniła się do wzbogacenia mojej kosmetyczki o średnio udane produkty.
Marka Garnier ostatnio u mnie punktowała - udał im się antyperspirant, świetnie wyszedł im płyn dwufazowy. Nabrałam do nich zaufania i, gdy szukałam peelingu do twarzy, na ślepo chwyciłam właśnie Garnier Czysta Skóra Active Ultrazłuszczający Peeling.
Choć na przodzie opakowania producent krzyczy, że w rękach właśnie trzymam peeling, w dodatku o świetnych właściwościach złuszczających, to po lekturze etykiety z drugiej strony tuby, można się dowiedzieć, że właściwie jest to żel do mycia twarzy (prawdziwego peelingu, w przeciwieństwie do tego kosmetyku, nie nakłada się codziennie). Garnier ma postać emulsji z zanurzonymi w niej delikatnymi drobinkami - bardzo delikatnymi, które nie ścierają naskórka w wyczuwalny sposób. Żel do mycia twarzy, zwłaszcza dla cery trądzikowej, z pewnością by się u mnie nie zmarnował. Gdyby nie jedna rzecz. Produkt ten ma w swoim składzie mentol! Jest go tak dużo, że aż szczypie mnie w twarz! Nie mogę używać kosmetyku, po którym mam wrażenie, że buzia mi odpadnie! W nowym żelu L'oreal, który niedawno kupiłam, też jest ten składnik - jednak tamten produkt nie robi mi krzywdy (choć przyjemny w używaniu nie jest). Uważam, że producenci powinni eksponować obecność mentolu w produkcie, nie każdy ma dryg do zagłębiania się w skład w pośpiechu.
Odkąd skończyłam buteleczkę olejku z drzewa herbacianego, nie miałam preparatu na wypryski. Co prawda, gdy pielęgnację wzbogaciłam o maseczki z glinki i krem Baikal Herbals, cudaków pojawia mi się znacznie mniej. Nie oznacza to jednak, że paskudy sobie odpuściły. Czasami przypominają o swojej obecności, obdarzając mnie "rogami" w dziwnych miejscach. Z myślą o takich awaryjnych sytuacjach, wrzuciłam do koszyka Synergen Anti-Pickel Gel. Moja cera lubi kwas salicylowy, więc spodziewałam się, że żel z jego zawartością będzie zbawieniem.
Produkt ten nie zrobił niczego moim syfkom. Zupełnie go zignorowały. Smarowałam się nim często, aż w końcu straciłam cierpliwość i syfy potraktowałam spirytusem salicylowym, który ładnie je rozgromił. Ten żel to porażka. Bardzo mocno pachnie alkoholem, ale sądziłam, że może ten składnik ułatwi działanie kwasowi salicylowemu. Pozytywnych skutków nie odnotowałam. Żel dziwnie zachowywał się na skórze, po aplikacji tworzył taką suchą błonę. Producent zalecał częste "powtórki z rozrywki", a wraz z kolejnymi porcjami, powłoka rosła, robiła się biała i nieestetyczna. Nie było mowy, żeby na to nałożyć makijaż. Wystarczyło niechcący dotknąć ręką twarzy, żeby zostały na niej białe farfocle. Szkoda się męczyć.
Nie myślcie, że tylko produkty pielęgnacyjne nie przypadły mi do gustu. Dwa kosmetyki kolorowe również nie wpiszą się na chlubną kartę kosmetycznej historii.
Nie jestem zbyt wybredna w kwestii tuszu do rzęs. Nie oczekuję, że maskara podwoi mi liczbę włosków i z g. ukręci bat. Wystarczy mi delikatne podkreślenie rzęs. Nie marudzę, gdy efekt nie jest spektakularny. Ale udało mi się znaleźć tusz, który nie sprostał nawet niezbyt niewygórowanym wymaganiom.
Bell Glam&Sexy Mascara kupiłam z myślą o lecie, kiedy to potrzebuję bardziej trwałego tuszu do rzęs. Wodoodporny Bell wydawał mi się dobrym rozwiązaniem. Niestety, nadzieje okazały się płonne. Zaznaczam, że tusz był świeży, oklejony, szyjka nie była brudna, nikt nie pchał tam swoich ślepi.
Jedyny efekt, jakiego można się spodziewać po tej maskarze to masakra. Rzęsy podkreśla bardzo delikatnie, właściwie nadaje im tylko czarny kolor. Jest wodoodporna, ale się kruszy. Niestety razem z rzęsami. Używam kosmetyków kolorowych po to, żeby wyglądać lepiej, a nie jak gorzej. Wolę chodzić z niepomalowanymi rzęsami niż bez nich.
Darowanemu koniowi podobno nie zagląda się w zęby. Nic nie poradzę na to, że ja w zęby zaglądam, sprawdzam kopyta i uszy. Gratis powinien być miłym prezentem, a nie zbukiem.
Zmikronizowane łupiny owoców arganowca otrzymałam do zamówienia podkładu mineralnego Pixie Cosmetics. Ucieszyłam się, że dostanę w łapki "zmikronizowane łupiny owoców arganowca o pięknym beżowym odcieniu, które doskonale sprawdzą się jako niezwykle lekki i skuteczny puder matujący". Brzmi jak bajka, prawda? Powiedzcie mi jednak, czy ja jestem jakaś dziwna i mam inne wyobrażenie na temat beżu? Bo widzę tu odcień, któremu najbliżej jest do koloru pomarańczowego.
Skoro już jednak trafiło mi się takie "ziarno", to chciałam sprawdzić jego działanie matujące. Niestety, jest praktycznie żadne. Matuje po nałożeniu dużej ilości (a wtedy doskonale widać ten uroczy kolor) i na zaledwie kilkanaście minut. Nie dla mnie, szukam czegoś skutecznego i na pewno nie w kolorze egzotycznego owocu.
Jaki płynie z tego morał? Najlepiej nie polować na promocje, nie łakomić się na gratisy, nie ufać markom, nie wpadać do sklepu w pośpiechu i złym humorze. Podsumowując: zrezygnować z nieprzemyślanych zakupów :).