Zaledwie kilka dni temu pisałam o kwiatowym płynie Tołpy, pozostanę więc w temacie roślin i dzisiaj zajmę się produktem, któremu można powoli przypiąć miano kultowego. Kilka miesięcy zachwycała się nim cała blogosfera, teraz kilka kropel oleju działa cuda, niszczy krosty i wszelkie inne problemy vlogerek. Planowałam, że opublikuję swoją recenzję, gdy przebrzmią już wszystkie zachwyty. Niestety, nie udało mi się wstrzelić między jedną a drugą falę ochów i achów. Trudno. Wsadzę kij w mrowisko i trochę nim pokręcę. Lubię ten sport :D.
Olejek Evree Magic Rose, a właściwie cała marka Evree, szturmem zdobył serca rzeszy dziewczyn. Sama nigdy nie należałam do miłośniczek olejków, a zwłaszcza do fanek namaszczania smalcem twarzy, ale zdecydowałam się, że coś musi być w tym Evree skoro wszystkie takie zakochane.
Zacznę od tego, nad czym najbardziej lubię się rozwodzić, czyli od opakowania. Szklane butelki nie sprzyjają ciapom, ale nie można odmówić im waloru solidności. Produkt nabiera się za pomocą pipety, która jest również porządna i mimo 3,5 miesiąca codziennego stosowania nadal działa bez zarzutu.
Od jakiegoś czasu mam problemy z opisywaniem konsystencji. A to proszek, a to woda... Teraz zagadka: jaka może być mieszanka olejów (z dodatkami)? .................... Tłusta! Oczywiście, że olejek Evree jest tłusty. Nie jest to smalcowata, ciężka tłustość, nie jest to też kaliber oliwy z oliwek, Kujawskiego, czy olejku dla mam Babydream. Z drugiej strony daleko mu do suchej formuły olejku Nuxe. Taka średniotłusta konsystencja sprawia, że Evree daje uczucie kontroli nad rozprowadzaniem i dobrze sunie po skórze. Nie jestem jednak przekonana, czy tak powinien zachowywać się olejek, który dedykowany jest mieszanej cerze. Po rozprowadzeniu widoczna jest powłoka, która wyraźnie odbija światło. Ten film wchłania się częściowo po jakimś czasie. Po kilku minutach można nakładać makijaż.
Magic Rose to w założeniu produkt wielofunkcyjny, do stosowania o każdej porze dnia, jednak moim zdaniem nie w każdej porze roku. Zaczęłam przygodę z Evree na początku roku. Chociaż zima przebiegła łagodnie, to jednak zauważyłam, że kosmetyk lepiej sprawował się przy lekkim mrozie niż temperaturze kilku stopni na plusie. Przy mniej sprzyjającej aurze dobrze zabezpieczał skórę przed utratą wilgoci, działał trochę jak krem ochronny. Gdy słupek rtęci poszedł do góry, cera zaczynała stroić fochy. Moja skóra twarzy dość mocno przetłuszcza się w strefie T i jest ma tendencję do przesuszania na policzkach. Nie zauważyłam, żeby Evree znacząco wpłynął na ograniczenie produkcji sebum. Nie zniwelował także przebarwień i nie zmniejszył naczynek na nosie (to wszystko prędzejbyłabym skłonna przypisać Effaclarowi Duo+, który włączyłam do pielęgnacji 1,5 miesiąca temu). Co w takim razie zrobił Evree? Dobrze odżywił skórę i ją zregenerował. Moja cera sprawia wrażenie bardziej "gęstej", takiej "najedzonej". Pomimo tego odżywczego działania olejek nie spowodował zanieczyszczenia skóry.
Czy polecam ten olejek, pachnący jak nadzienie różane? Tak. Nie sądzę jednak, że jest to produkt o właściwościach cudotwórczych, który w kilka dni zmieni oblicze skóry, a na niebie pojawi się tęcza i różowe obłoczki. Wręcz przeciwnie, uważam, że dopiero po kilku tygodniach można zaobserwować jego pozytywne działanie. Myślę, że sama do niego wrócę zimą, bo lato z tym produktem byłoby katorgą.
Skład: Rosa Canina Fruit Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Helianthus Annuus Seed Oil, Oryza Sativa Bran Oil, Tocopheryl Acetate, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, BHA, Benzyl Salicylate, Citronellol, Eugenol, Geraniol, Hydroxycitranellal, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, Parfum, Linalool.
Dostępność: Hebe, Natura, Super-Pharm, Rossmann
Ocena: 4/5