My kobiety lubimy trochę oszukiwać. Nie twierdzę, że kłamstwo to nasza broń kobieca, ale zdarza nam się lekko koloryzować. Szczególnie siebie. Poprawiamy naturę, choć nie zawsze są to zabiegi drastyczne przy użyciu skalpela i strzykawki. Ukrywamy cerę pod korektorami, podkładami i pudrami, różowimy policzki, wysmuklamy twarz bronzerem, ożywiamy usta szminką, domalowujemy sobie brwi, czernimy rzęsy... Robimy wszystko, żeby zatuszować mankamenty, a na pierwszy plan wyłożyć atuty. A do tego bardzo często potrzebujemy arsenału z prawdziwego zdarzenia. Dlatego szukamy kosmetyków cudownych, które z brzydkiego kaczątka wyczarują nam łabędzia (mało oryginalny tekst, wiem). Cuda zdarzają się rzadko, dlatego jesteśmy wiecznymi poszukiwaczkami. Dziś przestawię kolejny przystanek w drodze do tuszu idealnego, czyli Rimmel Glam' eyes Day2Night.
Tym razem, choć zacznę od kwestii technicznych, nie będę plotła bzdur o pierdołach. W przypadku tuszy opakowanie, a ściślej ten patol w środku, zwany popularnie szczoteczką, jest niezwykle istotny. Day2Night był szeroko reklamowany jako tusz z dwiema szczoteczkami. Dlatego gdy tylko wpadł w moje łapy, sprawdziłam czy to prawda. Oczywiście, że nie, szczoteczka jest jedna. Na czym polega cały myk? Na rurce. Odkręcając różową nakrętkę wyciągamy szczoteczkę wręcz oblepioną tuszem - w "zwykłych" tuszach mamy gwint, przez który przeciągamy szczoteczkę, co pozwala nam na pozbycie się nadmiaru tuszu. W wersji Volume gwint jest bardzo szeroki, dlatego ze szczoteczki prawie kapie. Gdy odkręcimy czarną nakrętkę, ta sama szczoteczka zostaje przeciśnięta przez całą rurkę, co "odsącza" tusz.
Skoro odkryłam tajemnicę wszech czasów, to czas teraz opisać efekty, jakie możemy wyczarować za pomocą tego kosmetyku. Reklamy telewizyjne wskazywały na to, że różowa nakrętka pozwala na osiągnięcie wieczorowego efektu, natomiast czarna - dziennego. Moim zdaniem zarówno Volume, jak i Length dają zwyczajny, codzienny efekt. Jeżeli ktoś lubi delikatny makijaż wieczorem, proszę bardzo. Z doświadczenia jednak wiem, że zwykle szukamy wtedy tuszu, który zrobi nam prawdziwe firanki. Wersja Volume raczej nam tego nie zapewni.
Pierwsze zastrzeżenie jakie mam do Volume to szczoteczka, a właściwie nie tyle ona, co brak ściągającego nadmiar produktu, gwintu. Nabieramy go za dużo, co jest kłopotliwe szczególnie wtedy, gdy tusz jest świeży. Grudy i pozlepiane rzęsy mamy gratis w pakiecie. Po około miesiącu od rozpoczęcia używania jest nieźle, tusz znacznie lepiej rozczesuje rzęsy. Jakie rezultaty osiągniemy wersją Volume? Delikatne wydłużenie i pogrubienie. Nie jest to jednak spektakularny, olśniewający efekt, jakiego wiele z nas oczekuje wieczorem. Na co dzień - jak najbardziej.
Rozczarowała mnie wersja Length. Jedyne co robi, to maluje rzęsy na czarno. Pogrubienia brak, wydłużenie w minimalnym stopniu. Szczoteczka jest odsączona aż za bardzo, co ma swoje plusy, ponieważ tutaj nie ma zlepiania i grud, a rzęsy są znacznie lepiej rozczesane.
Mam mieszane odczucia odnośnie tego tuszu. Nie sądzę, że jest to wybitny kosmetyk, uważam, że podobny efekt można uzyskać przy udziale produktów trzy razy tańszych. Jedyne co mi się w tym tuszu podoba to to, że się nie kruszy i nie osypuje. Naprawdę, wcale. Ale efekt mnie nie powalił, wrócę do poszukiwania idealnego ideału (bo kilka nieidealnych już znalazłam :D) wśród tanich mazideł.
Cena: 30 zł/9,5 ml
Dostępność: Rossmann, Natura, Hebe, Super-Pharm
Ocena: 3,5/5