"Skandaliczne rzęsy" - te dwa słowa tak wbiły mi się w głowę, że początkowo taki miał być tytuł tej notki. Koleżankom-blogerkom ten tusz skojarzył się identycznie, więc ograły temat szybciej i umiejętniej niż pewnie zrobiłabym to ja. Skandal :D!
Do tuszu Rimmela podchodziłam trochę jak pies do jeża. Poprzednie dwa spotkania z maskarami tej marki nie były aż tak udane, jak bym sobie tego życzyła. Gdy otworzyłam ten tusz, miałam złe przeczucia. Na ile słuszne?
Jako że recenzja bez wywodów na temat opakowania byłaby niekompletna, zacznę tradycyjnie. Znakomicie zdaję sobie sprawę z tego, że rozwodzę się nad szczegółami, ale tym razem przejdę samą siebie. Koloru opakowania jeszcze chyba nie oceniałam. Nie będę go opisywać, ale chcę zwrócić uwagę na to, że soczysta zielona barwa, pozwala na łatwe odnalezienie produktu w wypchanej kosmetyczce (szczególnie rano, gdy łatwo pomylić tusz z błyszczykiem :D). Samo opakowanie nie jest do końca praktyczne, ponieważ jest dość chybotliwe, łatwo je przewrócić - gdy się maluję, stawiam tusz obok siebie, nie lubię, gdy przewraca się i toczy, a ja muszę za nim ganiać. Takiej dysproporcji między podstawą opakowania a jego najszerszym punktem nie ma w nowym tuszu z gamy Scandaleyes Retro Glam.
W przypadku tuszu 70% sukcesu to dobra szczotka. Każdy ma inne preferencje odnośnie wielkości, grubości, czy materiału, z którego powinna być ona wykonana. Jako fanka silikonowych grzebyków o niezbyt dużych gabarytach, nie byłam zachwycona tym, co zobaczyłam po otworzeniu opakowania tego produktu. Klasyczny gigant, z szeroko rozstawionymi ząbkami, wręcz ociekający tuszem to zdecydowanie nie moja bajka. Wolę mniejsze szczotki, które pozwolą mi dotrzeć do rzęs w wewnętrznym kąciku, a nie takie ogromne narzędzia, które są większe od mojego oka i nie pozwalają na manewrowanie bez ufajdania powiek. Nie do końca przekonują mnie szeroko rozstawione ząbki, które nabierają za dużo tuszu i uniemożliwiają precyzyjne rozczesanie rzęs bez grud. Szkoda, że otwór w opakowaniu nie jest wyposażony w prężnie działający mechanizm odsączający nadmiar tuszu. W przypadku Scandaleyes, ile produktu przyczepi się w środku, tyle wyciągamy na zewnątrz.
Sam tusz jest dość mokry. Warto dać mu trochę czasu na podeschnięcie. Używanie od razu nie jest najlepszym pomysłem, chyba że ktoś lubi efekt ciężkich, mokrych rzęs. Po pewnym czasie tusz przestaje szaleć. Na rzęsach zachowuje się dobrze, o ile dobrze go zaaplikujemy. Ja, standardowo, miałam pomazane nim całe oko, więc w efekcie ślęczałam z patyczkiem kosmetycznym i ścierałam tą pseudokreskę na górnej oraz dolnej powiece i miropiegi przy brwiach. Tak jak obiecuje producent, rzęsy po użyciu tego produktu nie stają się sztywne. Niektóre produkty potrafią sprawić, że włoski aż kują. W tym przypadku tego nie zauważyłam, przeciwnie, rzęsy sprawiały wrażenie dość elastycznych. Scandaleyes przyjemnie się nosił. Nie kruszył się. Rozmazywał się jak każdy niewodoodporny tusz, taki urok beks, że wszystko im płynie :).
Co do efektu, jaki ten produkt zapewnia, mam trochę mieszane uczucia. Problemy z nakładaniem, przełożyły się także na to, co uzyskiwałam na rzęsach. Miałam problem z dotarciem do wewnętrznego kącika, niezbyt wygodnie malowało mi się też dolne rzęsy (zawsze brudziłam powiekę). Rozczesywanie tą szczoteczką było dość żmudne, szczególnie w przypadku drugiej warstwy. Bardzo łatwo skleić sobie rzęsy. Efekt po jednej warstwie zaspokajał moje potrzeby, więc zwykle poprzestawałam na niej (delikatne wydłużenie i pogrubienie). Niestety wyczesywanie rzęs było pracochłonne, co nie zachęcało do użytkowania tego produktu.
W makijażu cenię kosmetyki, które pozwalają oszczędzić cenne minuty. Ten niestety do takich nie należy, wręcz przeciwnie "dokładał" pracy. Efekt, który można nim uzyskać jest niezły, ale nie mam cierpliwości do takich zabaw.
Cena: ok. 30 zł/12 ml
Dostępność: Hebe, Super-Pharm, Rossmann, Natura, Jasmin, Tesco
Ocena: 3/5
P.s. Produkt dostałam do przetestowania od marki Rimmel. Fakt ten nie miał wpływu na treść recenzji.