Gdzie się podziały te piękne czasy, gdy co miesiąc prezentowałam zawartość walającej się pod biurkiem torby? Dla części blogerek prezentacja zużyć zawsze była bezsensowna. Mnie też się tak wydawało, dopóki sama nie zaczęłam tego robić. Okazało się, że systematyczne wypychanie torby to świetna zabawa (#partyhard) i znakomity sposób na opróżnienie szuflad z zapasami. Nawet bez dorabiania do tego jakiejś ideologii.
Ostatnio opuściłam się trochę. Życie mnie wciągnęło. Cóż poradzić, są sprawy ważne i ważniejsze. Blogowanie nie jest moją pracą, tylko przyjemnością. A na przyjemności miałam w ostatnich miesiącach dramatycznie mało czasu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - uzbierałam w tym czasie całkiem pokaźną górkę śmieci. Ilość pustych opakowań zaskoczyła mnie samą, dlatego pozwoliłam sobie, w drodze wyjątku, na odstąpienie od dotychczasowego sposobu prezentacji (było/jest) i skupię się tylko na tym, czego się pozbyłam. Na tym koniec nowości, zacznę bowiem jak zwykle od głowy :D.
W ostatnich miesiącach roku 2015 zdołałam pozbyć się mocno średniego szamponu Biolaven. Nie wszystko złoto, co się świeci. Mam czasami wrażenie, że część osób wystawia laurki produktom naturalnym tylko dlatego, że są naturalne. Uwierzcie mi, to nie Słowacki, nie musi zachwycać :D. Szampon Biolaven zraził mnie do siebie swoją wodnistą konsystencją i dziwną, sztywną pianą. Nie polubiła go także moja skóra głowy. Dziękuję, z panem już nie tańczę.
Jednym z moich zeszłorocznych odkryć (przydałoby się zmajstrować jakiś post z ulubieńcami) jest szampon Yves Rocher.To dość nietypowe myjadło, bo się niezbyt dobrze pieni (na czym cierpi jego wydajność). Na chwilę obecną, to jedyny zarzut, jaki mogę sformułować w jego kierunku. Dogaduje się zarówno ze skórą głowy, jak i z włosami. Wiem, że jest to kosmetyk, do którego mogę wrócić, gdy inne eksperymenty nie wypalą (albo wypalą skalp :D).
Fryzjerów darzę mniej więcej taką sympatią, jak dentystów, dlatego moje włosy widzą nożyczki dość rzadko. Ostatnią zmianę długości zafundowałam sobie 1,5 roku temu (do połowy szyi), do tej pory lwia grzywa trochę odrosła. Moje siano jest dość wymagające i wiecznie spragnione czegoś pożywnego. W tym czasie wylizałam trzy słoiki:
Biovax Caviar Intensywnie regenerująca maseczka do włosów Złote algi&Kawior - miłość włosomaniaczek do marki Biovax zawsze mnie zadziwiała. Miałam do czynienia z trzema rodzajami tych szalenie popularnych produktów i, szczerze mówiąc, nie do końca rozumiałam, jak można tak zachwalać takie nic. Bez większych oczekiwań chwyciłam jedną z nowych masek (bo była w promocji). Liczyłam na kolejną czarną owcę, a tu spotkało mnie miłe rozczarowanie. Po użyciu tej maski moje włosy były dociążone, miękkie w dotyku i błyszczące - działała na moje włosy także w krótszym czasie niż przepisowe 15 minut, ale im dłużej siedziała, tym było lepiej. Przygoda do powtórzenia, kusi mnie także romans z różową wersją Orchid.
Balea Seidenglanz Haarmaske Frangipani&Perle - jedna z pamiątek z wycieczki do Czech. Zużyłam i zapomniałam. Nie zrobiła wielkiego spustoszenia, ale też nie zapisała się pozytywnie w mojej pamięci. Bardziej odżywka niż maska.
NatuVital Sensitive Błyskawiczna maseczka do włosów aloes+jałowiec odbudowa i nawilżenie - ten kosmetyk od lat był na mojej liście "muszę spróbować". Cóż, jak zwykle gdzieś umknęło mi to, że coś, co pasuje wielu, nie musi odpowiadać wszystkim. Na plus muszę zaliczyć bardzo wygodne opakowanie (nie trzeba niczego odkręcać i zakręcać, wystarczy pstryknąć klapką). Konsystencja maski jest nietypowa, przypomina surowy mus (kojarzy mi się z musem ze schłodzonego mięsa, naprawdę!). Bez obaw można nałożyć NaturVital od nasady, ba, co więcej można ją wetrzeć bezpośrednio w skórę głowy bez obaw o przetłuszczanie. Przyjemnie koi skalp, ale to właściwie tyle. Moje włosy nie przepadają chyba za aloesem, bo choć były miękkie, to jednak puszyły się jak durne i były matowe. Nie tych droidów szukacie :D.
Odkąd odkryłam, że szpachla to moje drugie imię, nie wyobrażam sobie, żeby w mojej łazience nie stał jakiś preparat do demakijażu (a najlepiej to dwa) i coś do oczyszczania. Ostatnio rozprawiłam się z płynem micelarnym Sylveco - nadal podtrzymuję, że jest to Ferrari (tu wstaw najlepszą Twoim zdaniem markę samochodu) wśród płynów micelarnych. Hipoalergiczny płyn micelarny z Białego Jelenia aż tak powalającego wrażenia nie zrobił, gorzej zmywa i oczyszcza, ale za to bardzo przyjemnie pachnie.
Do marki Garnier ma zaufanie w kwestii antyperspirantu, ale też płynu dwufazowego. Przynajmniej tak mi się wydawało. Garnier Ekspresowy demakijaż oczu 2w1 okazał się jednak średnio trafionym pomysłem. Nie dość, że nie popisał się skutecznością na miarę swojego brata z linii Essentials, to jeszcze zostawiał paskudnie tłustą warstwę i szczypał w oczy. Jakieś zalety? Jedna z faz miała fioletowy kolor :D.
Skłamałabym, gdybym napisała, że jednym z najpopularniejszych produktów Sylveco są żele do mycia twarzy. Ta marka chyba nie ma "niepopularnego" kosmetyku (noo, może kremy do stóp i dłoni). Rumiankowy żel do mycia twarzy miałam od dawna na oku. Gdy pozbyłam się zapasów, sięgnęłam właśnie po niego, choć za zapachem rumianku nie przepadam. Piwnego aromatu tego kwiatka tu nie uświadczyłam, bo żel Sylveco pachnie jak rozrobione drożdże (choć niektórzy czują podobno rodzynki). Jednak nie zapach jest tu kluczową sprawą. Żel robi to, co powinien - myje, nie przesuszając przy tym skóry. Efektów specjalnych nie zaobserwowałam, ale nie wykluczam ponownego spotkania.
Znalezienie idealnego kremu do twarzy graniczy z cudem. Każdy ma jakiś feler. Jak trafi się jakiś dobry, to producent zwykle postanawia go "ulepszyć". Lepsze jest często wrogiem dobrego; wiele "ulepszeń" przewinęło się przez moją kosmetyczkę, gdy szukałam dobrego kremu. Krem na dzień Eco Cosmetics nabyłam latem i od razu zaczęłam stosowanie. To był błąd, bo choć konsystencja tego mazidła wydaje się lekka i nawilżająca, to jednak krem ma solidną bazę z oleju sojowego, chyba trochę zbyt ciężkiego dla mojej mieszanej skóry. Zakopałam go w szufladzie i wygrzebałam, gdy zrobiło się trochę chłodniej. W nieco niższych temperaturach było całkiem nieźle. Krem bardzo dobrze nawilżał, zapobiegał utracie wody, koił, a jednocześnie nie drażnił aż tak bardzo strefy T. Nie zasyfił mi twarzy.
O nawilżająco - matującym kremie 25+ z marki Ziaja napisano już chyba wszystko. Recenzentki wielokrotnie podkreślały, że to tani i dobry krem, choć ostatnio spotkałam się z głosami, że przy dłuższym stosowaniu nie jest już tak różowo. Sama z przyjemnością wysmarowałam te 50 ml między lipcem a październikiem - wątpię, czy znajdę drugi taki krem, który będę mogła nałożyć też w upalne dni. Choć miałam uraz do kremu typu nawilżająco-matującego po paskudztwie z Nivei, to muszę przyznać, że Ziaja dała radę. To nawilżanie i matowienie było takie wyważone - krem nie dawał takiego komfortu napojonej skóry jak choćby Eco Cosmetics, ale jednocześnie nie ściągał skóry. Był, ale jakby go nie było.
Carmex to już legenda. Pamiętam czasy, gdy dostępny był tylko w Super-Pharmie, do którego musiałam jechać poza miasto. Miałam od niego pewną przerwę, ale to balsam, który lubię mieć, choć nie warto z nim przesadzać. Traktuję go raczej jako lekarstwo - może to ze względu na kwas salicylowy doskonale sprawdza się, gdy wylezie mi opryszczka.
Kuracja Acnedermem to chyba najlepszy pomysł, na jaki wpadłam w ostatnim czasie. Warto wysmarowywać tubkę w dwa tygodnie, żeby przestać widzieć gigantyczne kratery na nosie i policzkach. Nie twierdzę, że wyparowały, ale są dużo mniejsze. Cała cera znacznie się oczyściła, czoło jest właściwie idealne.
Zużycie choć kilku kosmetyków kolorowych zawsze cieszy (bo dzięki temu bez wyrzutów sumienia można przynieść nowe :D). Odkąd maluję się właściwie codziennie, jakoś lepiej mi to idzie.
Baza pod cienie z Wibo okazała się zaskakująco dobra, szybko zobaczyłam dno w tym maleńkim słoiczku. Kosztuje niewiele, polecam sprawdzić. Z czystym sumieniem namawiam też do zakupu L'oreal Brow Artist Plumper - jeżeli lubicie lekkie podkreślenie brwi, które nie zajmuje zbyt wiele czasu, to może być to. Mogłabym też napisać coś pozytywnego o podkładzie Amazon Gold z Pixie Cosmetics, ale ograniczę się do wskazania, że zużyłam odcień Light Sunset. Bardzo nie podobają mi się te dziwne ruchy, które wykonuje ta firma.
Niezbyt miło będę za to wspominała bibułki matujące Shiseido oraz Marion. Lepiej sięgnąć po papier toaletowy, serio. Nie zachwycił też tusz Maybelline Lash Sensational w wersji wodoodpornej - szczoteczka nabiera trochę zbyt dużo tej dość gęstej maskary, a silikonowe ząbki jakoś nie do końca radzą sobie z rozczesywaniem grudek. A efekt na rzęsach nie jest tego wart. W zapasach mam jeszcze wersję klasyczną, podobno jest trochę lepsza.
Bywały miesiące, podczas których zużywałam dwa żele pod prysznic. O higienę dbam nadal, ale staram się tak nie szaleć. Podczas tego denkowego okresu w odpływie wylądowały dwa żele z limitowanej zimowej edycji Balea, które pachniały dziwnie, ale kolory płynów odpowiadały kolorom butelek :D. Kawowy żel Yves Rocher to jeden z pewniaków, które kupuję, gdy w sklepie stacjonarnym jest jakiś wyjątkowo korzystny prezent do zakupów, a ja niczego konkretnego nie potrzebuję.
Nieco więcej miejsca chciałabym poświęcić czarnemu mydłu z Nacomi. W założeniu miało mi służyć do mycia włosów, ewentualnie twarzy, ale po kilku próbach, słoik wylądował w szafie. Zaparłam się i postanowiłam zużyć ten produkt. Gdy szukałam peelingu, postawiłam na zakup rękawicy kessa. A jak kessa, to i czarne mydło. Początkowo z niechęcią stosowałam tego śmierdzącego gluta, który koszmarnie się rozprowadza, jednak po kilku dniach masażu, zaobserwowałam, że skóra jest znacznie bardziej jędrna. Duży udział ma w tym zapewne rękawica, ale z żelem pod prysznic nie ma już takiego szału.
Pianka Rituals Yogi Flow to niesamowita rzecz. To nie jest produkt niezbędny do życia, do tego kosztuje trochę zbyt wiele (10 euro), ale ile z niego frajdy! Porównałabym go do żelu do golenia - z żelowej formuły przeobraża się w pianowy obłok. Jedynie zapach był nie do końca trafiony - niby róże, ale jakieś takie bardzo mydlane.
Kosmetyki wyszczuplające to specyfiki służące poprawie humoru. Nie zaobserwowałam efektu po żadnym z nich (Kneipp Bio-Olejek do ciała, Evree Olejek do ciała Super Slim, Tołpa Dermo Body Slim Modelujący koncentrat wyszczuplający), ale nie oczekiwałam, że będę z miejsca szczupła. Aby osiągnąć jakieś rezultaty konieczne jest długotrwałe stosowanie kosmetyków tego typu. Te trzy zużyłam raczej dla komfortu psychicznego.
Jeżeli ktoś poleca jakiś antyperspirant, to zwykle jest to produkt marki Vichy. Są takie gigantki, które twierdzą, że jedno opakowanie wystarcza na pół roku. Winszuję dobrego humoru, bo w moim przypadku nie grzeszą nadmierną wydajnością. To naprawdę bardzo dobry antyperspirant, skuteczny zarówno w wersji "zwykłej", jak i tej, która nie zostawia białych śladów. W cenie regularnej jest jednak zbyt drogi. Za 40 zł mam cztery ulubione Garniery Mineral InvisiCalm, które tylko odrobinę słabiej chronią.
Zazdroszczę osobom, które znalazły perfumy, które się w 100% ich. Ja ciągle szukam. Na przestrzeni lat zmienił się mój gust. Kiedyś chętnie sięgałam po nieskomplikowane zapachy, najlepiej świeże. Wówczas pewnie byłabym zachwycona Tommy Girl Tommy'ego Hilfigera - takim miętowo-różano-dżinsowym świeżakiem. Teraz wypsikałam bez przekonania.
Ubolewam za to nad Flora by Gucci Glamorous Magnolia - psiknęłam się nim w Douglasie i prawie się zakochałam. Prawie, bo po początkowym zachwycie lekkością, delikatnością i świeżością kwiatów z cytrusowymi nutami, doszła do głosu brzydka, syntetyczna czekolada, która nie zagrała z moją skórą. Ten czekoladowy smrodek wychodził z tego zapachu jedynie w ekstremalnie ciepłe dni. W umiarkowanych temperaturach fantastycznie czułam się z tym zapachem, zbierał on także rzesze komplementów. Był wyczuwalny, choć nie jest to ogoniasty słodziak, czy inny namolny słoń. Żałuję, że trwałość nie jest lepsza, ale myślę, że postawię kolejny flakon na półce.
Na koniec zostawiłam sobie preparaty do paznokci. Nigdy nie zostanę blogerką paznokciową - swoje łopaty traktuję raczej po macoszemu. Lubię jednak je malować, ale nie przepadam za częstymi poprawkami manicure. Wszelkie preparaty, które przedłużają trwałość lakieru, są u mnie bardzo mile widziane. Odtłuszczacz do paznokci z Sensique zrewolucjonizował moje kosmetyczne życie, zanim poznałam lakiery nawierzchniowe. Nagle lakiery, które odpryskiwały po dwóch dniach, zaczęły trzymać się cztery.
Lakier trzeba kiedyś zmyć. Znalezienie porządnego zmywacza do paznokci nie jest łatwe. Ten Wzmacniający zmywacz do paznokci marki Laura Conti to zło w butelce. Śmierdzi tak, że pokój trzeba wietrzyć przez godzinę, a zmywa niespecjalnie. Jest tłusty i właściwie ślizga się po paznokciach bez ściągania z niej emalii. Trzeba mocno trzeć i solidnie przyciskać wacik, żeby usunąć zwykły beżowy lakier. Paskudztwo.
Uff, w końcu bez żalu mogę posegregować opakowania i pozbyć się ich z domu. Postaram się wrócić do comiesięcznego przedstawiania denka. A wy nadal kultywujecie tradycję zużywania? Znacie któryś z przedstawionych produktów?